środa, 21 września 2016

Wybory w Gruzji



Nie jadę w tym roku na wybory w Gruzji. Żałuję, ale zdecydowałam się na inny wyjazd. Pasja musi czasem ustąpić pragmatyzmowi.

Byłam w Gruzji w czasie wyborów parlamentarnych w 2008 i 2012 oraz prezydenckich w 2013. Pierwszy raz w czasie wolontariatu. W 2012 roku czułam, że po prostu muszę. Z daleka nic nie wskazywało na wygraną Gruzińskiego Marzenia. Kiedy wysiadłam w Tbilisi - byłam pewna, że Saakaszwili przegra.

Wybory prezydenckie chciałam pominąć. Zwycięstwo faworyta Iwaniszwilego było pewne. Byłam w siódmym miesiącu ciąży i wybory przypadały na ostatnie tygodnie, kiedy mogłam latać. Zaproponowano mi jednak wywiad z Iwaniszwilim i poleciałam. Nie jest to najlepsza rozmowa. Uparcie chciał się kreować na największego wroga Miszy i takie były oczekiwania moich redaktorów, a ja uparcie dopytywałam o rzeczy dla mnie ważne.
Wyjazdu jednak nie żałuję, dotarłam na "granicę" z Osetią Płd. i to nie w wycieczce zorganizowanej przez ekipę rządową, ale w towarzystwie znajomych dziennikarek z Gori (tekst przeczytacie tu)


Nino (pierwsza z lewej) wygrała w styczniu specjalną nagrodę za pokojowe dziennikarstwo EUMM (Special Prize for Peace Journalism)

Nikt mnie do Gruzji nie wysyłał. Wyciągałam oszczędności, jechałam i pisałam. Czasem lepiej, czasem gorzej, ale z miejsca. Na Reutersie czytasz jak Iwaniszwili przedstawił program na pierwszej konferencji prasowej, a siedząc na miejscu widzisz, że jest zupełnie zaskoczony zwycięstwem, nie ma pomysłu na rząd, nie umie rozmawiać z mediami i krzyczy na dziennikarzy, którzy się z nim nie zgadzają. Jesteś w Gruzji i słuchasz, czytasz i rozmawiasz, nie tylko z kierowcą taksówki i właścicielem twojego hostelu. Coś czego internet nigdy nie zastąpi.

Oczywiście nie zawsze jest tak prosto. Samotne służbowe wypady do Gruzji to jedyne sytuacje w życiu, kiedy na chwilę chciałabym zamienić się w faceta.
Rok 2012, aleja Rustaveli, biuro Gruzińskiego Marzenia. Zaledwie rok wcześniej w tym samym lokalu był hostel, w którym nocowałam. Co chwilę ktoś wychodzi z koszulką i czapką z numerem 41. Wchodzę więc i pytam o szefa. Zostaję zaproszona do biura, do którego od razu schodzi się paru typowych Gruzinów (patrz niedogoleni w skórzanych skórach). Pytam więc na czym polega ich praca, komu rozdają koszulki itd.
Przy moim drugim pytaniu pada pytanie o męża i dzieci. Pokazuję obrączkę i pytam dalej. Odpowiedź i pytanie czy mąż ze mną w Gruzji i o plany na wieczór, potem o numer telefonu. Mam na takie okazje specjalnie numer gruziński - daję, bo zawsze mogą coś wiedzieć. Jak się żegnam słyszę, że na pewno zadzwonią i napijemy się wina wieczorem. Dzwonią potem prawie dziesięć razy, nie odbieram. W 2013, z brzuchem mam spokój. Wszyscy są jeszcze bardziej mili niż zwykle, bo myślą że Gruzin jest ojcem. W 2015 (zbierałam materiały do reportażu o elektrowniach wodnych) kłamię już bezczelnie, że mąż i córką są ze mną w Gruzji.

Nie przypisuje nikomu złych zamiarów, ale znam trochę podejście gruzińskie do cudzoziemek, nawet bez tego akurat, ja sama na wino z obcymi facetami się nie umawiam. Gdybym była facetem mogłabym iść spokojnie na popijawę i dowiedzieć się na pewno sporo ciekawych rzeczy o strukturze Gruzińskiego Marzenia, a tak to lipa. Zostają mi więc emeryci w parku i studenci. Pierwsi mówią, że o polityce trzeba rozmawiać z młodymi, bo przed nimi życie. Drudzy, że i tak z Gruzji wyjadą, więc im wszystko jedno.

Zresztą od kiedy nie ma Saakaszwilego to już nie to samo. W czasie wyborów w 2012 roku w hotelu Courtyard na Tavisupleba Moedani otwarto centrum prasowe. Giga Bokeria (kto to tu) robił regularne konferencje oraz nieoficjalne przecieki. W dzień wyborów oraz noc liczenia głosów do dyspozycji dziennikarzy były dwie zawodowe tłumaczki, które na bieżąco tłumaczyły gruzińską telewizję i wyniki. Duży stół, internet, napoje i przekąski w środku nocy. Pomyślicie, że to pewna próba przekupstwa. Tak, co nie znaczy, że skuteczna. Saakaszwili wynajął wtedy zagraniczną agencję do obsługi dziennikarzy. Pamiętam jak dzień po wyborach przyszedł szef tego zespołu i zaczął wytykać angielskojęzycznym dziennikarzom, że w złym świetle przedstawili jakieś fakty. Został serdecznie zignorowany.

----------------------------------
Wpis ten dedykuję moim 80 followersom, którzy śledzili mnie w 2012 roku na Twitterze. Nie wiem ilu z nich było prawdziwych. Tego, który mnie dzięki Twitterowi rozpoznał w busie w Kutaisi w 2013 roku, pozdrawiam serdecznie.

poniedziałek, 16 maja 2016

Alasania - nowy lider Gruzji?

Irakli Alasania powrócił na gruzińską scenę polityczną razem z Gruzińskim Marzeniem w 2012 roku. Jako szef resortu obrony miał wprowadzić Gruzję do NATO (retoryka Tbilisi), ale został niespodziewanie zdymisjonowany w listopadzie 2014 roku przez premiera Iraklego Garibaszwilego. Jego partia Nasza Gruzja-Wolni Demokraci opuściła tym samym koalicję Gruzińskie Marzenie.

Alasania stracił tekę za otwarte krytykowanie premiera. Kiedy pod zarzutem korupcji zatrzymano czterech urzędników jego resortu zatrudnionych w departamentach odpowiedzialnych za zakupy i informatyzację. W wyniku ponoć fikcyjnego przetargu na położenie światłowodów z kasy ministerstwa miało zniknąć 4 mln lari (ok. 8 mln zł). Przetarg miał charakter tajny i niewiele o nim wiadomo. Minister Alasania udzielił jednak całkowitego poparcia podwładnym, a działania prokuratury nazwał zamachem na prozachodni kurs jego resortu.
Jeszcze w zeszłym tygodniu Alasania mówił, że jeśli sąd uzna jego byłych podwładnych winnymi to wyprowadzi na ulice ludzi, jako protest przeciwko Iwaniszwilemu.

Dziś, w poniedziałek, sąd w Tbilisi skazał na siedem lat więzienia pięciu urzędników i wojskowych pracujących w ministerstwie obrony Gruzji. Aresztowani pod koniec października 2014 roku spędzili w areszcie osiem miesięcy. Zwolniono ich dopiero w czerwcu zeszłego roku. Czterech wróciło nawet do pracy w resorcie.
Wyrok budzi wiele kontrowersji. -Nie spodziewaliśmy się tak niesprawiedliwego werdyktu. Wiemy, że rząd Iwaniszwili-Kwirikaszwli kontroluje sądy, prokuraturę, ale nie oczekiwaliśmy, że sąd będzie zmuszony do takiej decyzji. Będziemy kontynuowali walkę na drodze prawnej poprzez sąd apelacyjny. Obiecuję Iwaniszwilemu, że ta decyzja będzie tą, która doprowadziła do końca jego rządu - zapowiada Alasania. Jego partia na sobote 21 maja zapowiada pierwszy protest przed budynkiem prokuratury.
Zdaniem stowarzyszenia prawników GYLA wyrok jest niesprawiedliwy, a sam proces polityczny. Dowody w sprawie miały być niewystarczające. Do tego osoby oskarżone o kradzież pieniędzy nigdy nie miały dostępu do wskazanych funduszy. Nie wskazano też ich osobistego interesu.

Ciekawe czy Alasania rzeczywiście będzie w stanie zmobilizować społeczeństwo i przejąć niezagospodarowane głosy. W październiku Gruzini będą wybierać nowy parlament, a według ostatnich badań NDI 61 proc. wyborców nie wie na kogo będzie głosować. Pierwszy protest pokaże nie tylko czy Alasania ma zwolenników, ale przede wszystkim czy ma pieniądze. W Tbilisi wszelkie wiece i zebrania polityczne to morze nowych flag w rękach ludzi czy na autach. Benzyny nikt do tych nikt za własne pieniądze nie kupuje.
Wolni Demokraci to obecnie opozycja. Partia nie chce się jednak współpracować z również opozycyjną partią Saakaszwilego Zjednoczonym Ruchem Narodowym (ZRN). Komentując próby odwołania premiera przez ZRN w marcu tego roku, Alasania stwierdził, że Gruzja nie potrzebuje ani Bidziny Iwaniszwilego, ani Saakaszwilego. Podobnie myśli dziś wiele osób w Gruzji.

Alasania nie kryje swoich ambicji, w 2013 roku przebąkiwał, że chciałby być kandytatem Gruzińskiego Marzenia na fotel prezydenta. Ostatecznie Iwaniszwili wybił mu to z głowy. Niemniej jest to jeden z najbardziej rozpoznawalnych gruzińskich polityków na arenie międzynarodowej. Karierę w administracji publicznej rozpoczął jeszcze za czasów Szewardnadze, w 1994 roku w ministerstwie bezpieczeństwa państwowego, potem trafił do MSZ. W latach 2002-2004 był wiceministrem bezpieczeństwa państwowego (resort to pozostałość po ZSRR, zlikwidowany).

Po rewolucji róż opowiedział się po stronie Saakaszwilego. Przez krótki okres czasu był bezpośrednio odpowiedzialny za ogólnie mówiąc kwestię Abchazji jako doradca prezydenta. Jeszcze w maju 2008 roku prowadził tajne rozmowy z Suchumi. Chodziło o możliwość powrotu Gruzinów wypędzonych z Abchazji po wojnie domowej w latach 90. Alasania jest synem gruzińskiego generała, który zginął w 1993 roku w czasie próby obrony stolicy Abchazji. Kiedy Saakaszwili zrezygnował z podjętych w 2005 roku prób przyciągnięcia zbuntowanych prowincji (dużo by pisać), mianował w 2006 roku Alasanię przedstawicielem Gruzji przy ONZ. Alasania miał wtedy 33 lata.

Po przegranej wojnie z Rosją w 2008 roku polityk zmienił front i stał się jednym z czołowych krytyków Saakaszwilego. Kiedy w 2009 roku kilkadziesiąt tysięcy osób (szacunki od 25 tys. w górę) wyszły na ulice Tbilisi żądając dymisji prezydenta, Alasania był z nimi. Zarzucał głowie państwa autorytarną kontrolę mediów i wymiaru sprawiedliwości. Saakaszwili kazał policji brutalnie rozpędzić demonstrujących.



W tym poście wykorzystałam fragmenty jednego z moich poprzednich wpisów.

niedziela, 8 maja 2016

9 maja, czyli sentyment do ZSRR na Litwie


Dzień Zwycięstwa to jedyny taki dzień w roku, kiedy czuję jak daleko mi do litewskich Polaków. Generalnie. Oczywiście są jednostki, całe grupy osób, ale jak Wileńszczyzna długa i szeroka, to kładzie się na niej cień wciąż żywej sympatii do Związku Radzieckiego i dzisiejszej "silnej" putinowskiej Rosji.

Nie świętuję 9 maja. Kapitulacja hitlerowskich Niemiec nie zakończyła koszmaru Polski i krajów bałtyckich. Nie było niepodległych państw. Stalin nie był naszym wyzwolicielem i trudno za takich do końca uznać żołnierzy radzieckich, którzy brnąc na Berlin palili, grabili i gwałcili - kobiety w każdym wieku, także zakonnice, a nawet mężczyzn. Wojna ma swoje prawa, ale tego nie da się niczym usprawiedliwić.

Na Litwie podejście jest zgoła inne. Niech nie czują się urażeni ci którzy myślą inaczej, ogół jest przytłaczający. Polak na Litwie bowiem, którego Stalin wyrwał z Macierzy, którego nawet rodzina została zesłana na Sybir, uważa, że 9 maja jak najbardziej należy świętować.

Podczas ostatniej audycji w radiu słuchaczka zapytała mnie czy pamiętam, że Polska "dostała poniemieckie ziemie", że ona pamięta te puste, całe domy po Niemcach.
Polka mieszkająca na Litwie mówi mi, że Polska "dostała" ziemie od Stalina.

Skąd to wszystko. Zbierając przez te wszystkie lata materiały do różnych tekstów starałam się zawsze podpytać o wszystko co się tylko da. Związek Radziecki, mimo deportacji w głąb Rosji, mimo przesuniętej granicy, kojarzy się współczesnym bardzo pozytywnie.

Dla wielu to naprawdę szczęśliwe lata, dla niektórych ostatnie szczęśliwe jakie pamiętają. Moskwa kierując się zasadą skłócania dała spore prawa Polakom, na złość Litwinom. Nawet dziś protestujący w obronie oświaty chętnie to przypominają.

Całe pokolenia rodzone w czasach sowieckich nie uczyły się języka litewskiego, nie było takiej potrzeby. Kiedy więc Litwa zaczęła walczyć o swoją niepodległość, Polakom to się za bardzo nie podobało (tak, nie wszystkim). Do tego stopnia, że jeździli do Wilna protestować pod sejmem przeciwko tym, którzy domagali się niepodległości.

Trafiłam kiedyś przypadkiem na to zdjęcie w galerii Associated Press.


Taki ma podpis: Polacy żyjący na Litwie demonstrują przeciwko decyzji litewskiego parlamentu rozwiązującej dwa lokalne polskie samorządy - Wilno 12 września 1991. Niektórzy polscy posłowie wsparli w zeszłym miesiącu nieudaną próbę zamachu stanu w Moskwie [chodzi o pucz Janajewa], co obciążyło stosunki między Litwinami i polską mniejszością.

Nietrudno na Litwie spotkać Polaka, który otwarcie powie, że litewskiego to on się do końca nie nauczył. Kiedy Związek Radziecki upadł, znajomość polskiego i rosyjskiego już nie wystarczyła. Litwa budując swoją państwowość głównie na języku stała się dla Polaków nie tylko nieprzyjazna i obca, ale czasami też wroga. Polacy, także z wyższym wykształceniem, zaczęli tracić pracę. Litwini przestali przyznawać się do znajomości rosyjskiego czy nawet polskiego. Łatwiej było wypomnieć mniejszości brak wsparcia niepodległości, niż pamiętać, że wśród sygnatariuszy aktu niepodległości też są Polacy.

Sytuacja nie zmieniła się także dziś. Wielu z nich, szczególnie poza Wilnem, w miejscowościach zamieszkałych głównie przez Polaków, ale i tych z pogranicza białoruskiego, gdzie w zasadzie trudno określić kto jest kim, nie czuje się na Litwie jak u siebie.

Ciągle narzekamy na brak polskiej telewizji. Tak, jest ona potrzeba i to jak najszybciej, bo zmiany jakich musi dokonać zajmą lata. Polacy oglądają rosyjską telewizję, bo jest zrozumiała, lepsza, ale też przedstawia odpowiednią wizję świata. W tej wizji Litwa jest małym, śmiesznym krajem z szabelką, którego nikt nie słucha i z którym się nikt nie liczy. Prezydent Grybauskaite jest zarozumialcem, który zamiast układać się z Rosją kreuje się na czołowego rusofoba. To Rosja jest mocarstwem.

Kiedy w internecie pojawiło się zdjęcie papieża Franciszka z lentoczką od razu przyklejono do niego podpis, że oto papież nie ma uprzedzeń i świętuje z narodem rosyjskim. Żadnych pytań jak to się stało, że deputowany rosyjski udał się do papieża. Nic. Watykan widząc co się dzieje, podał już informację, że papież nie miał pojęcia co znaczy lentoczka i że niestety tego typu nadinterpretacji nie da się uniknąć. Ta informacja do Polaków na Litwie raczej jednak nie dotrze, no bo niby jak.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Polsko-polska wojenka z Litwinami w tle



Dziennikarz pisząc zwykle artykuł wykorzystuje ostatecznie zaledwie skrawek zebranych informacji. Nawet niezorientowany w temacie czytelnik musi zrozumieć o co chodzi. Wątki poboczne niepotrzebnie obciążają historię. Blog to idealne miejsce na takie wątki.

W skrócie.
Litwa przeprowadza reorganizację systemu edukacji. W jej ramach powstają m.in. czteroletnie gimnazja. Są jednak wyjątki i niektórym placówkom pozwolono zostać tzw. długim gimnazjum, czyli klasy 1-12 razem. Warunek? np. profilowa klasa. Polsko-rosyjska szkoła średnia im. J.Lelewela w Wilnie wybrała taką opcję.

Samorząd miasta Wilna zdecydował jednak, że zwróci się do ministerstwa z prośbą o akredytację i przyznanie statusu długiego gimnazjum (taka jest formalna ścieżka) dopiero, jeśli szkoła opuści swój dotychczasowy budynek. Jakie są argumenty litewskiej strony i jakie są dziury w argumentacji przeczytacie w moim tekście na wyborcza.pl.

Nie przekonuje mnie stanowisko miasta Wilna. Polacy są obywatelami Litwy i troska o litewskie dzieci kosztem polskich i rosyjskich to niewłaściwa polityka. Bez pokrycia okazują się tutaj deklaracje, które wielokrotnie słyszałam od litewskich urzędników, że chcieliby by Polacy czytali po polsku, nawet nie po litewsku, byle nie po rosyjsku i nie rosyjskie media.
Argumenty samorządu, że w budynku uczy się za mało uczniów, że dla dobra dziecka byłoby najlepiej, gdyby wszyscy w jednej szkole... Brzmi nieźle dopóki się nie pojedzie na miejsce. Jedno wielkie boisko dla wszystkich. Litwini uczący się w polskim budynku dostają tu wszystko czego potrzebują - stołówkę, salę gimnastyczną i klasy dla pięciu roczników. Nie ma mowy o żadnym kursowaniu między budynkami.


To jedna strona, ale jest też druga.

Polska edukacja na Litwie ma niewątpliwie problemy. Niezależnie ile dobrych statystyk zostanie przytoczonych, ilu to absolwentów trafia na studia, ilu zdobywa laury na olimpiadach, także w Polsce. Polskość trzyma się mocno, czasem tylko nie po polsku.
Polska szkoła to swoisty bastion (w końcu jest ostoją polskości od ZSRR) i często walczy się tutaj o każdą.
Sami dyrektorzy wileńskich szkół przyznali mi, że o ile na wsi powinno się utrzymywać placówkę za wszelką cenę, to w Wilnie przydałaby się dobra (jakaś) strategia. Polskie szkoły same stanowią dla siebie konkurencję. Nie ma przemyślanego schematu, by placówki wzajemnie wychowywały sobie uczniów i razem proponowały jakąś ścieżkę edukacji od malucha do maturzysty. Stąd m.in. też taki nacisk na tzw. długie gimnazjum - jak dziecko przyjdzie to zostanie na długo.

Polscy rodzice w Wilnie walczą obecnie m.in. o przywrócenie polskiego pionu w szkole podstawowej w wileńskiej Jerozolimce. Z portalu AWPL l24.lt dowiaduję się, że polski pion zniknął, ponieważ dyrektor i sekretariat szkoły skutecznie zniechęcał Polaków do zapisywania dzieci. Dwa zupełnie różne źródła twierdzą jednak, że polski pion zniknął, ponieważ rodzicom doradzano zapisywanie się do Lelewela, tego o którego budynek właśnie toczy się walka. W ten sposób próbowano polepszyć pozycję szkoły.

Od zawsze powtarzam, że doceniam to, że Polacy na Litwie protestują, bo litewski naród nie skory do tego. Polak za to wyjdzie i powie głośno, że się nie zgadza. Ma do tego prawo, choć na Litwie niektórzy lubią nazywać to nielojalnością.
Problemem jest Akcja Wyborcza Polaków na Litwie, która stoi za protestami. Nawet jeśli przyjmiemy, że rzeczywiście trudno na Litwie rozdzielić wpływy AWPL i Związku Polaków na Litwie. Politycy i działacze są też rodzicami, więc jasne - walczą o ich przyszłość. Mają prawo protestować. Politycy AWPL protestują jednak w pierwszym rzędzie i na mównicy.

Twarzą protestów jest Renata Cytacka, obecnie radna Wilna, w przeszłości wiceminister energetyki mianowana z klucza partyjnego. Obarczana za dymisję niezwykle lubianego i cenionego ministra Jarosława Niewierowicza. Litewskie media tak jej nie lubią, że jeździły do jej domu sprawdzać czy na pewno wywiesza flagi państwowe (prawo nakazuje) w święta. Pani Cytacka tłumaczy mi w tekście, że każdy kto walczy jest kontrowersyjny i że rodzice ją proszą. Czy jest ona jednak w stanie przekonać do swoich racji Litwinów i litewskie media? Być może nie to jest celem.

To, że AWPL robi szkołą niedźwiedzią przysługę, partia doskonale widzi. "W jedności siła" brzmi motto AWPL, a cóż tak nie jednoczy jak wspólny problem? Z drugiej strony rozwiązanie leży przecież na wyciągnięcie ręki - wystarczy spełnić postulaty mniejszości. Na taką dojrzałość Litwy przyjdzie nam jednak jeszcze poczekać.

W tym wszystkim jest jeszcze jedna wojenka - polsko-polska. AWPL tak upolityczniła i zawłaszczyła problem szkół polskich, że osoby niebędące zwolennikami AWPL skupiają się głównie na krytyce partii. Problem chociażby Lelewela jest przez nich bagatelizowany.

Tu przyznaję, że sama też, zanim dokładnie zbadałam sprawę, bagatelizowałam problem. Dopiero rozmowy z zainteresowanymi i słowa wicemera Wilna o robieniu miejsca dla litewskich dzieci, otworzyły mi oczy.

Tak, to tylko jedna szkoła, jeden budynek i to na dodatek nie ten historyczny, w którym uczył się Miłosz czy Jasienica. Niemniej sposób reorganizacji szkoły, brak konsultacji (no bo AWPL przecież) pokazuje, że Polacy nie są traktowani jako partnerzy.

Po przymusowym przeniesieniu szkoły średniej im. J.Lelewela cały Antokol, aż na południe do okolic dworca kolejowego, zostanie bez polskiej szkoły. Polscy dyrektorzy (nie tylko reorganizowanych szkół i nie tylko zwolennicy AWPL) przyznają zgodnie, że jest to cios dla polskiego szkolnictwa w stolicy. Tylko część rodziców zdecyduje się dowozić dziecko, parę przystanków rano w korku stanowi różnicę.

Kiedy pytam czemu tak mało polskich dzieci uczęszcza do polskich szkół nie słyszę wcale o Litwinach. Pierwsza odpowiedź jaka pada to kultura rosyjska - telewizja, gazety i rosnące poczucie dumy z Rosji i Putina.
Warszawa daje dużo więcej pieniędzy na polskie szkoły, ale co z tego.

Tymczasem moim rozmówcy, którzy nie sympatyzują z AWPL (wbrew pozorom udaje się takich znaleźć bardzo łatwo) mówią mi, że problemu nie ma. AWPL nakręca sprawę, a rodzice dowozić dzieci i tak będą.

sobota, 9 kwietnia 2016

Aborcja na Litwie. Inny świat

Dziś w Warszawie #dziewuchydziewychom, stąd ten wpis.


Na Litwie kwestia aborcji wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce, zarówno pod względem prawnym, jak i mentalnym.
Przerywanie ciąży dozwolone jest do 12 tyg., bez ograniczeń. Później tylko do 22 tyg. ze względu na zdrowie matki czy wady dziecka. Aborcja z powodów zdrowotnych jest bezpłatna, w pozostałych przypadkach - na koszt pacjentki. Archiwum internetowe pokazuje, że przed wprowadzeniem euro koszt aborcji wahał się w przedziale 60-140 litów. Dziś pierwsza z brzegu klinika podaje ceny od 150 do 190 euro. W państwowych szpitalach ceny są niższe. Zależy od tygodnia ciąży czy znieczulenia.

Temat ograniczenia prawa do aborcji co jakiś czas powraca, ale nigdy na taką skalę jak w Polsce. Przede wszystkim ze względu na Kościół. Hierarchowie na Litwie i nasi w Polsce są jak woda i ogień, dokładnie w tej kolejności. Kościół katolicki na Litwie nie zabiera tak często publicznie głosu w kwestiach politycznych i światopoglądowych, nie grozi ekskomunikami.

W maju 2013 roku, kiedy Akcja Wyborcza Polaków na Litwie wchodziła w skład koalicji rządzącej, do parlamentu litewskiego trafił jej projekt ograniczenia prawa do aborcji. AWPL proponowała, by aborcja była możliwa tylko do 12 tyg. ciąży i tylko w przypadku gwałtu.
AWPL regularnie co parę lat składa w litewskim sejmie propozycję ograniczenia aborcji. Projekt jest w dużym stopniu wzorowany na obecnej ustawie polskiej. W przeciwieństwie jednak do Polski, Kościół nie udziela otwartego poparcia AWPL ani wspierającym projekt konserwatystom. Nadal pozostaje raczej na uboczu.

Tzw. ruchy pro-life rozwijają się tutaj w dużo mniejszej skali. A i ich celem jest przede wszystkim zmniejszenie aborcji - za pomocą różnych środków (zależy od organizacji) - od konsultacji, po metody kontrolowania płodności polecane przez Kościół katolicki, abstynencję seksualną, ale też za pomocą edukacji seksualnej czy antykoncepcji. Niektórzy kładą też akcent na prawo kobiety do podejmowania decyzji w tej sprawie.

Są oczywiście akcje. Jak na przykład zeszłoroczne zapalenie światełek na Placu Ratuszowym (już trzeci raz), ale to nie pociąga za sobą tłumów i nie oznacza nacisków na rządzących.
(źródło zdjęcia)

– Wierzymy, że nasza akcja przyczyni się do uwrażliwienia ludzi na problem aborcji, a także stworzenia przyjaznego środowiska dla zachowania życia poczętego. Chcemy, żeby znikło wreszcie pojęcie, że aborcja to wybór i prawo kobiety. Kobieta jest warta o wiele więcej niż aborcja, a dziecko nie jest czyjąś własnością. Dlatego całe nasze społeczeństwo powinno pomóc poczętemu dziecku przeżyć życie jak najlepiej. Powstają różne ośrodki, które wyciągają pomocną dłoń kobiecie stojącej na rozdrożu. Tym bardziej, że wiele kobiet dokonuje aborcji ponieważ czuje się przymuszona m.in. przez mentalność środowiska, czy też rodzinę – tłumaczyła organizatorka Toma Bružaitė w rozmowie z "Tygodnikiem Wileńszczyzna".

Dyskusje na temat aborcji na Litwie są bardzo szerokie. Debatuje się nad sposobami przerywania ciąży i obowiązkiem konsultacji ginekologicznej czy psychologicznej przed decyzją o zabiegu. Jaki powinien być okres od decyzji do zabiegu, 72 godziny czy więcej. Czy mężczyzna powinien mieć prawo do współuczestniczenia w decyzji albo prawo do wiedzy o aborcji. Podejmuje się kwestię chorób dzieci, podnoszenia świadomości, że nie każda wada czy choroba dziecka oznacza jego rychłą śmierć lub wegetację po narodzinach, że medycyna idzie do przodu itd.
Rozkłada się też aborcję na części pierwsze dyskutując nad metodami przerywania ciąży, za pomocą jakich leków, czy konieczny jest szpital czy wizyta u ginekologa wystarczy. Nie brak oczywiście też pytań, kiedy pod sercem kobiety pojawia się człowiek.

Dane dotyczące liczby aborcji różnią się. Litewskie media najczęściej piszą 10 tys. aborcji rocznie. Departament statystyki podaje 5-6 tys. w 2011-2012 roku, w 2010 - 11 tys., a w 1990 - 50 tys. Nie zestawia się tego jednak z liczbą urodzeń, a i tu tendencja jest spadkowa.

Prawo odnośnie 12 tyg. pochodzi jeszcze z czasów sowieckich, ale co ciekawe jest to zaledwie rozporządzenie ministra. Prędzej czy później Litwa będzie musiała rozpocząć dyskusję na ten temat, by uregulować aborcję na poziomie ustawy. Póki co politycy aborcję wrzucają do tzw. worka "społeczeństwo nie jest na to gotowe", tuż obok kwestii związków partnerskich chociażby.

Więcej na ten temat aborcji na Litwie już wkrótce.

piątek, 11 marca 2016

Forum, którego nie było


Dla niezorientowanych informacja o wydarzeniu tutaj.

Wiele osób czytając relacje z forum polskich i litewskich mediów na Litwie zastanawiało się dlaczego nie ma w Wilnie Marii Przełomiec czy Jerzego Haszczyńskiego. Zaproszenia skierowane do Polski szły tak różną drogą, że proszę się tu nie dopatrywać złośliwości, a raczej braku znajomości tematu. To nie polska strona zawiodła tego dnia.

Zaczęło się bardzo optymistycznie. Największe litewskie redakcje wysłały do polskich dziennikarzy zaproszenie. Do wspólnej debaty na temat obecności obu krajów w naszych mediach oraz na temat propagandy rosyjskiej zapraszał dyrektor generalny Litewskiego Narodowego Radia i Telewizji, szefowa Delfi, redaktor naczelny grupy "Lietuvos Rytas", naczelny "Verslos zinios" oraz szef "Veidasa".

Chyba nikt z polskiej strony nie oczekiwał przełomu, chodziło o zwykłe nawiązanie znajomości. Osobiście liczyłam na pewną konfrontację z portalem Delfi i "Lietuvos Rytas", bez nadziei na zmiany.

Kiedy przyjechałam na Litwę w 2010 roku o Delfi nie mówiło się inaczej niż "antypolski portal". Z czasem nabrałam do tego określenia dystansu, ale widać, że teksty poświęcone AWPL bardzo dobrze się czytają (klikają). Stąd też nierzadko teksty poświęcone Polakom wzbogacane są zdjęciem Waldemara Tomaszewskiego. W ten sposób powiela się czy też utwierdza pewne negatywne skojarzenia. Lider AWPL jest w końcu jednym z najmniej lubianych polityków na Litwie.

Obecność Delfi była kusząca w kontekście debaty o wizerunku obu krajów w naszych mediach. Parę lat temu Delfi uruchomiło polskojęzyczną wersję. Dużo się wtedy mówiło, że to z inicjatywy litewskiego MSZ. Wydaje się, że od samego początku portalowi brakowało pomysłu do kogo polskojęzyczna strona ma być skierowana (do Polaków na Litwie czy Polaków w Polsce) i co najważniejsze od początku brakowało pieniędzy dla dziennikarzy, redaktorów, korektę. Ostatecznie budżet obcięto tak, że dziś polskojęzyczne Delfi tworzy jedna osoba.

Delfi mając pod ręką idealne narzędzie do poszerzania wiedzy na temat chociażby Litwy (polskojęzyczne portale na Litwie to przede wszystkim źródło dla Polaków z Polski) nie robi nic. Nawet nie udaje, że jej na polskojęzycznej stronie zależy.

Drugi godny uwagi autor zaproszenia to "Lietuvos Rytas", jeden z czołowych dzienników na Litwie. "Lietuvos Rytas" często publikuje korespondencje jednego autora z Warszawy. Wiele z nich to teksty niczym artykuły z "Faktu", zarówno pod względem tematyki jak i jakości. W Warszawie mówi się, że autor jest korespondentem dziennika. W Wilnie mówią, że to freelancer, który pisze dziwne rzeczy. To, że odpowiedzialność bierze redakcja jakoś się przemilcza.

Te kwestie chciałam poruszyć na czwartkowym forum. Nie było mi to jednak dane.

Kiedy usiedliśmy do stołu obrad okazało się, że właściwie jesteśmy prawie sami, tylko Polacy. Stronę litewską reprezentował redaktor Valatka oraz reprezentanci radia i telewizji. Nikogo z internetu, ani prasy, nikogo z redakcji, które nas zaprosiły: Delfi, "Lietuvos Rytas" czy "Verslos Zinios".

Nie przysłano nikogo w zastępstwie, nikogo kto by nawet tylko mówił "ja nic nie wiem". Szefowa Delfi, mimo podpisania zaproszenia na początku lutego, pojechała na narty w czasie forum. Nikogo nie przysłała w zastępstwie.

Dwa wnioski: litewskie media wcale nie chcą rozmawiać, ani o polskich sprawach, ani o propagandzie rosyjskiej, ani czym jest dziennikarstwo u nas. Drugi - pomysł zorganizowania forum nie wyszedł z ich strony czy też został im wręcz narzucony.

Drugi problem, nie mniej ważny od pierwszego.

Organizując forum litewskich i polskich mediów na Litwie nie można pomijać polskich mediów na Litwie. Tymczasem do dyskusji nie zaproszono nikogo z szerokiego grona polskich dziennikarzy. Ostatecznie, po różnych rozmowach, naciskach ze strony dziennikarzy z Polski, na sali obrad byli reprezentanci Wilnoteki, zw.lt i pl.delfi.lt.

Niestety chyba ich nie poinformowano, że rozmowy mają charakter tzw. Chatham House, czyli wolno cytować bez podawania autora słów. Przynajmniej tak było napisane na zaproszeniu. Mimo to w internecie można przeczytać dokładne relacje.

Każdy choć trochę się orientuje w sytuacji na Litwie, także Litwini, wie jak podzielone jest środowisko Polaków, szczególnie na linii Tomaszewski - Okińczyc. Każdy kto myśli naprawdę o porozumieniu, dialogu, wyrzekałby się przy organizowaniu forum jakichkolwiek gestów sympatii w którąkolwiek stronę. Tymczasem na obradach forum cały czas był obecny Czesław Okińczyc. To z góry skazywało to spotkanie na niechęć ze strony środowiska AWPL, szczególnie przy braku oficjalnych zaproszeń dla lokalnych polskich mediów.

Nie wiem komu miało służyć to spotkanie i jestem tak nim zawiedziona, że nie będę dociekać. Pewnie nie wszyscy mają takie wrażenia, TVP i Polskie Radio miały to szczęście, że spotkały się ze swoimi odpowiednikami. Dla mnie jednak, która mieszka od lat na Litwie, czyta litewską prasę i portale, jest w samym środku polko-polskiej wojenki, było to jedno z najbardziej przykrych doświadczeń.