Jakiś czas temu na Twitterze napisałam, że pod moim oknem przewodnik opowiada grupie o "polskiej okupacji". W odpowiedzi dostałam komentarz, że "dobrze, że nie wiedział pod czyim stoi oknem, bo by się okazało, że okupacja trwa nadal".
Nie wiem dokładnie co autor miał na myśli, ale komentarz mnie rozbawił. Wyjaśniłam przy tym, że żaden ze znanych mi Polaków z Polski (to nie znaczy, że wszyscy), mieszkających obecnie w Wilnie, nie chce w tym mieście pozostać. Dziś to rozwinę.
Będzie to płytkie i proste. Możecie mnie posądzić o złośliwość, krótkowzroczność, małostkowość czy wybiórczość, narzekanie emigranta. Nigdy nie czytałam żadnych relacji emigrantów. Nie mam też porównania, bo wcześniej mieszkałam tylko w Gruzji i w Niemczech. Litwa nie jest typowa, z jednej strony Unia Europejska, ale też Wschód poniekąd, była republika radziecka.
Wyobraźcie sobie, że odwiedzając Wilno trafiacie na grupkę Polaków z Polski, którzy z różnych względów mieszkają w Wilnie, i spytacie ich: jak wam się żyje na tej Litwie. Oto co moglibyście usłyszeć.
- Niska kultura. Jeśli jesteś kobietą i mężczyzna pozwala ci wyjść pierwszej z windy to możesz być pewna, że to cudzoziemiec, nie tutejszy. Z windą w ogóle jest wiele przygód, zasada, że wychodzący ma pierwszeństwo wydaje się być tutaj dla wielu abstrakcją. To samo w sklepach, urzędach i tam, gdzie człowieka nogi poniosą.
- Poziom usług. Nie da się niczego załatwić od razu, za jednym razem. A to internetu nie można podłączyć zgodnie z zamówieniem, a to kupując ubezpieczenie, obsługa zbierając dane przez telefon przysyła źle wypełniony formularz, a to taksówka nie potrafi podjechać na czas albo kierowca po prostu uznaje, że nie wyda ci reszty. Szukając mieszkania trafiasz na pośredników, którzy nawet nie wiedzą przy jakich ofertach jest ich numer telefonu albo nie mają pojęcia czy mieszkanie jest nadal wolne.
- Obowiązkowy lunch. Dotyczy zatrudnionych w firmach litewskich. Otóż Litwa, jak powszechnie wiadomo jest krajem południowym i należą jej się sjesty. Stąd od 12 do 13.00 jest obowiązkowa przerwa na lunch. Co w praktyce oznacza, że pracownik idzie do pracy na 9 godzin. Tłumy wilnian wypełzają więc ze swoich biur o 12.00 i wciskają w siebie sushi, cepeliny albo inne wynalazki lub próbują załatwić coś w urzędach. Wszyscy równocześnie, tłok więc niesamowity, kolejki nieziemskie.
Z przerwy w większości przypadków zrezygnować nie można, argumentacja, że "normalny" organizm o 12.00 godzinie nie pragnie obiadu też tu nie pomaga. Jedyne pocieszenie, to że w piątek do biura idzie się tylko na osiem godzin.
- Urlopy. Jak wyżej, zgodnie z prawem litewskim. Tu skrzywienie Polaków i poczucie niesprawiedliwości jest totalnie niezrozumiałe przez miejscowych. Wprawdzie przysługuje pracownikowi 28 dni urlopu, ale z weekendami. Obowiązkowe jest pobranie w ciągu roku 14 dni urlopu, w tym dwa weekendy. Jak wiele na Litwie, wszystko zależy od interpretacji i tak niektórych udręka tutaj się kończy. Inni muszą weekendy liczyć zawsze, tzn. chcąc wziąć wolny piątek i poniedziałek w sumie tracą 4 dni urlopu a nie 2. Ot co.
- Absurdy jak zakaz sprzedaży alkoholu 1 września czy po 22.00 z wiarą, że to zwalcza alkoholizm. Czy choćby brak nocnych autobusów. Szczególna katorga, gdy się próbuje wrócić w nocy z koncertu. Jeśli to wydarzenie na miarę Stinga to złapanie taksówki graniczy też z cudem.
- Zawsze tak było. To zdaje się ulubione hasło Litwinów. Kiedy próbujesz wytłumaczyć, że coś można inaczej, że może nie do końca coś jest najlepszym rozwiązaniem to wszelkie słowa krytyki są zbywane tym stwierdzeniem. Koniec kropka.
- Brak perspektyw. Znaleźć w Wilnie kurs języka na wyższym poziomie niż B2 i jeszcze certyfikat, niemożliwe. W stolicy UE British Council nie robi kursów, tak samo Goethe (choć cud, że w ogóle tu są). Ba, BC niektórych egzaminów od kilku lat nie przeprowadza, bo nie ma na nie minimalnej liczby chętnych. Jeśli w szkole językowej po rosyjsku powiesz, że chcesz się uczyć rosyjskiego usłyszysz, że przecież umiesz, więc po co. O studiach podyplomowych szkoda pisać.
- Jako Polaków, trudno, żeby nas nie denerwował brak typowego polskiego jedzenia. Tęskno za działem mięsnym czy nabiałem, gdzie człowiek po prostu ma wybór. Tu zarzucać nie ma czego, każdy kraj ma swoją kuchnię. Litwa wędlin nie produkuje, szynka taka, siaka, polędwica, z wieprzowiny, z drobiu... nic z tego. Pieczywo, pyszne dla niektórych, wiem, czarne, tłumy uwielbiają, ale co z tego. Miejscowi chwalą jak długo może leżeć nie starzejąc się, ale ja jestem z Polski i lubię świeże bułeczki na śniadanie rano. Nie da się. Piekarnia od rana? od szóstej, siódmej? Zapomnij. Nawet supermarkety od 7, 7:30 i panie dopiero wykładają towar.
Zresztą supermarkety to też dobra zagadka. Taka Maxima czy choćby Iki, każda wizyta w sklepie to przygoda, bo nigdy nie wiesz czy to co kupiłeś ostatnim razem jeszcze w tym sklepie będzie. Jeśli kończy się jakiś towar to na półkę stawia się to co akurat jest w magazynie. Przez tydzień patrzyłeś na nektar z czarnej porzeczki i w końcu zapragnąłeś go kupić? Figa z makiem. Partia się skończyła.
- No i na koniec ludzie, społeczeństwo, które nie lubi indywidualistów. Bo ja się wyłamujesz to nie szanujesz wspólnoty, kolektywu. Tu się protestuje po kilkaset osób. W 2009 ponoć były tysiące, bo kryzys, ale jak patrzę na dzisiejsze protesty to śmiem twierdzić, że część wyszła wtedy chyba przez pomyłkę. Bo tutejsi nie lubią wyrażać swojego zdania czy bronić poglądów. Nie pytają też o nie. Innych się nie lubi.
Powyższe to spostrzeżenia moje i znajomych. Nie znaczy to, że Wilno to najgorsze miejsce na Ziemi, że w Polsce jest inaczej, że wszyscy mieszkańcy Wilna są tacy sami. Takie mamy doświadczenia i obserwacje, one są nasze i nie musi ich nikt inny podzielać. Nie mają też nikogo obrazić.
Następny razem napiszę co w Wilnie lubię. Zajmie mi to jednak trochę czasu.