Na stronach "Rzeczpospolitej" pojawił się wczoraj komentarz Jarosława Gizińskiego. Przyznaję, że nie wiem jakie autor ma doświadczenie, ile razy na Litwie był itd. O ile w ocenie litewskiego podejścia w pełni się zgadzam, to co to pisze dalej jest już bzdurą. (Przy okazji hasło o muzułmanach i gejach w szanowanym dzienniku nie powinno się w ogóle pojawić.)
Zanim jednak zaczniemy mieć pretensje do Strasburga, spójrzmy najpierw w lustro. Lekceważenie praw Polaków tuż za miedzą to także skutek naszej obojętności. Kolejne rządy gotowe były poświęcić polskość Wileńszczyzny w imię mitycznego sojuszu strategicznego z Litwą albo – co jeszcze gorsze – wyrażając przekonanie, że to nie taki ważny problem.
Nie ma żadnych wątpliwości, że na Litwie brak woli politycznej, by prawa mniejszości narodowych były respektowane. Polakom nadal nie zwrócono zagrabionych ziem, utrudnia się nauczanie w języku ojczystym, zabrania oryginalnej pisowni nazwisk czy podwójnego nazewnictwa.
Nie wiem kiedy i dlaczego przyjęło się podejście, by Polaków na Litwie traktować jak dzieci. Podmiot zależny i niesamodzielny. Wbrew temu co pisze autor, problemów Polaków na Litwie przez lata nikt nie lekceważył i to był największy nasz błąd. Przez lata panowało przekonanie, że Polacy na Litwie zginą nie tyle bez Warszawy, co bez jej pieniędzy. Tym samym wytworzył się chory system pasożytniczy.
Należy wspierać Polaków na Wschodzie, takich głosów niemało. Tylko Litwa to już nie jest Wschód. Polacy na Litwie są bardzo dobrze zorganizowani w Związku Polaków na Litwie. Mają swoją partię, są nawet w rządzie! Funkcjonują w pełni kapitalistycznym państwie i jakby jednak nie patrzeć, demokratycznym państwie. Mogą zakładać firmy, stowarzyszenia, fundacje. Mogą protestować i startować w wyborach. Co najważniejsze - mogą działać, ale nie zawsze chcą.
Przyjęło się bowiem, że działać można prawie tylko i wyłącznie za pieniądze, a je najłatwiej dostać z Warszawy. Z sentymentem wspomina się czasy, kiedy to Senat RP a nie MSZ przydzielał fundusze. Polskość Wileńszczyzny, o którą tak walczyć chciałby autor "Rzeczpospolitej" to często środek do pozyskania polskiego finansowania. I tyle.
Nacisku społecznego też nie widać. Ba, czytałem wynurzenia znanej dziennikarki oceniającej Polaków z Litwy jako nieokrzesanych chłopków-roztropków, na dodatek mówiących nie po polsku, ale „dziwaczną gwarą". Komentujący te wywody internauci pisali, że „przecież mogą wrócić, jak im się tam nie podoba".
Wspomniany artykuł był jednowymiarowy i jak ulał pasował do zapewnień autorki o przyjaźni z Landsbergisem. Nie zmienia to jednak faktu, że wszyscy uważający się za Polaków na Litwie po polsku nie mówią. Tutejsza gwara to mieszanina kilku języków. Daleka od kojarzonego z Kresami miłego dla ucha zaciągania. Nie ma co też udawać, na Wileńszczyźnie również żyją ludzie z podstawowym wykształceniem. Choć artykuł "znanej dziennikarki" był krzywdzący, to wierzę, że miał na celu pokazanie szerszego tła na temat naszych rodaków na Litwie.
Społecznego nacisku nie widać.
I widać go nie powinno. Choć litewscy Polacy zdają się ciągle zerkać na Warszawę (trudno wyczuć czy chodzi o wsparcie moralne czy tylko finanse), już czas najwyższy by sami zadbali o swoje prawa. AWPL jest w rządzie. Kto jak nie rząd może więcej zdziałać we własnym kraju?
Z szacunku dla Polaków przestańmy traktować ich jak nic nieumiejące dzieci. Miejscowi Polacy też muszą się nauczyć brać całkowicie odpowiedzialność za swoje czyny. Jeśli jakikolwiek nacisk powinien się tu pojawić, to litewskiego elektoratu.
Polscy politycy, lokalni działacze upatrzyli sobie Litwę jako cel pielgrzymek. PiS, który na Opolszczyźnie walczy z podwójnym nazewnictwem, na Litwę przywiózł tysiące złotych na uregulowanie kary za polskie nazwy ulic. Często pojawiający się w Wilnie polscy politycy z Warszawy czy Brukseli paradoksalnie zwolnili z odpowiedzialności samych Litwinów. Z kim w końcu rozmawiać o mniejszości, z AWPL czy z polskim politykiem?
Skończmy z tym użalaniem się nad Polakami na Litwie. Naprawdę dobrze sobie radzą. Pozostali w koalicji nawet po słowach premiera (nie prezydent!), że dwujęzycznych tablic na Litwie nie będzie. Udział w rządzie, ilość obsadzonych stanowisk w samorządach, ścisła struktura ZPL i AWPL, niemała lojalność w tych organizacjach, to niezbity dowód, że są w stanie o swoje prawa walczyć. Na ile chcą, zobaczymy. Kiedy polska partia przestanie budować swoje poparcie wyłącznie na nierozwiązanych kwestiach mniejszości, atmosfera też może okazać się trochę lżejsza.
Dodam tylko małe wyjaśnienie, bo zawsze jest ktoś kto opacznie rozumie. Nie mam nic przeciwko pomaganiu polskim domom dziecka, wyposażaniu szkół czy organizowaniu kolonii dzieciom z polskich rodzin itp.
niedziela, 17 sierpnia 2014
środa, 6 sierpnia 2014
Rosja bawi się Górskim Karabachem
Ostatnio głośno zrobiło się o Górskim Karabachu. To ciekawe, bo do wymiany ognia dochodzi tam regularnie. W styczniu Ormianie twierdzili, że Azerowie wystrzeliwują setki pocisków tygodniowo. Świat jednak milczał, a wystarczyło odwiedzić przygraniczne wioski i zobaczyć dziury w domach czy powybijane okna. Dopiero śmierć 15 żołnierzy w ciągu ostatnich dni zwróciła uwagę Rosji, USA i UE.
Pojawiło się pytanie czy w cieniu wydarzeń na Ukrainie Baku zechce odebrać swoje ziemie. Mogłoby to zrobić tylko przy cichej akceptacji Moskwy, ale tej najbardziej zdaje się odpowiadać obecny status quo. Już 2008 rok w Gruzji pokazał, że to Rosja de facto decyduje o rzeczywistym przebiegu granic na Kaukazie Południowym.
O Karabachu powie wam każdy poznany Azer czy Ormianin, bez pytania. Rozmowa tak się potoczy, że albo padnie wielkość azerskiego budżetu wojskowego albo wspomnienie o tym jak Ormianie zajęliby cały Azerbejdżan, gdyby Rosjanie ich nie powstrzymali.
W czasach Związku Radzieckiego Górski Karabach należał do Azerskiej SRR, choć zamieszkiwali go głównie Ormianie. Powszechna praktyka Stalina. Tłumiona niechęć wybuchła pod koniec lat osiemdziesiątych, doszło do zamieszek i pogromów na tle etnicznym. Kiedy azerski parlament odebrał regionowi status autonomii, Górski Karabach wspierany przez Erywań ogłosił w 1992 roku niepodległość. Karabaską partyzantkę wsparła ormiańska, obie później rosyjska. W sumie oprócz Karabachu zajęto także siedem azerskich regionów. Wojna pochłonęła kilkanaście tysięcy ofiar, setki tysięcy musiało opuścić swoje domy.
Samozwańczej republiki Górskiego Karabachu nie uznał żaden kraj na świecie, nawet Armenia. Region pozostaje do dziś całkowicie od niej zależny, w wymiarze wojskowym, gospodarczym czy politycznym. Mimo to Armenia bierze udział w swoistym przedstawieniu. W Erywaniu znajduje się bowiem „ambasada” i „konsulat” Górskiego Karabachu, w którym można uzyskać konieczną do wjazdu wizę.
Przez ostatnie dwie dekady nie udało się podpisać porozumienia pokojowego i szans na jego podpisanie praktycznie nie ma. Baku zgodzi się tylko na całkowity zwrot zajętych terenów. Erywań z kolei w zwycięstwie nad Azerbejdżanem widzi symboliczne pokonanie tureckiej potęgi i nie zamierza się wycofywać. Zresztą od 1998 roku to właśnie tzw. klan karabaski rządzi w Erywaniu. Jego trzon stanowi obecny prezydent Serż Sarkisjan.
Trudno dziś w Armenii usłyszeć o nim dobre słowo. Zarzuca mu się nadużywanie władzy, korupcję czy ograniczanie wolności mediów Ormianie odważnie powtarzają plotki o jego prywatnych pożyczkach z Rosji i drogich wakacjach. Tylko jego ziomkowie w Górskim Karabachu pozostają mu wierni. Tam prawie każdy ma historię o swoim udziale w wojnie, odniesionych ranach czy straconych krewnych - "w tym rowie leżałem", " tu zginął mój sąsiad".
Dla Baku utrata Karabachu to wciąż otwarta rana. Od dwóch dekad Azerowie zbroją się na potęgę. O tym ile razy większy jest wojskowy budżet Azerbejdżanu od całkowitego budżetu Armenii wiedzą już dzieci w szkole. Zgodnie z raportem SIPRI Baku zajmuje drugie miejsce w Europie (po Wielkiej Brytanii) pod względem importu broni na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Azerski budżet wojskowy wzrósł od 2003 roku z 135 mln dol. do 3,12 mld dol. w 2011 roku. To blisko jedna piąta wszystkich państwowych wydatków, kiedy budżet Armenii wynosi ok. 2,7 mld dol. Tak, te cyfry mają siać grozę.
Azerowie czuwają by świat nie zapomniał o statusie Karabachu. Paszport z pieczątką ormiańską może stanowić problem przy próbie uzyskania azerskiej wizy. Celnicy na granicach dokładnie sprawdzają bagaże, wertują książki w poszukiwaniu map. Sprawdzają dokładnie zaznaczenie granic na Kaukazie. Zakazany jest m.in. przewodnik wydawnictwa National Geographic, ponieważ poświęca Górskiemu Karabachowi osobny rozdział, obok Armenii i Azerbejdżanu.
W kontekście ostatnich napięć w Karabachu jak zwykle bawi stanowisko Rosji. Dziś Armenia praktycznie do niej należy. W rękach Rosjan są kluczowe sektory gospodarki. W dwóch rosyjskich bazach wojskowych stacjonuje kilka tysięcy żołnierzy, systemy rakietowe, MiGi-29 oraz helikoptery szturmowe. Armenia zgodziła się na dzierżawę baz do 2044 roku. W samej Rosji mieszka olbrzymia ormiańska diaspora utrzymująca solidnie sporą część kraju. W Karabachu Rosjanie wydobywają cenne metale. Lokalna plotka głosi, że nawet złoto. Kopalnię miał skontrolować osobiście Putin.
Mimo to Moskwa sprzedaje broń Azerom. Alijew mówił w zeszłym roku o sprzęcie wartym 4 mld dol. Jedna czwarta zamówienia jest już w Azerbejdżanie, a Baku regularnie informuje o kolejnych.
Brak ostatecznego rozwiązania kwestii Karabachu pozwala Rosji kontrolować sytuację w regionie dając niezły instrument nacisku. Choć Kreml próbuje przyciągnąć Baku do swojej unii celnej, to Azerbejdżan konsekwentnie wymyka się z rosyjskich ramion. Szczególnie uniezależnił się gospodarczo dzięki projektom energetycznym, sprzecznym z interesami Rosji. Dzieje się tak choć upadają czołowe unijne projekty jak gazociąg Nabucco. Jeszcze w czerwcu niemiecki koncern E.ON i francuski Total ogłosiły, że zamierzają wycofać się z konsorcjum planującego budowę gazociągu przez Adriatyk. Miałby on dostarczać azerski gaz do Włoch.
Trzeba pamiętać, że Alijew nie ma jasno określonej polityki zagranicznej i oddalając się od Rosji nie przybliża się wcale do Unii Europejskiej ani jej standardów (patrz więźniowie polityczni). Ciekawe jednak czy nowe sankcje nałożone na Rosję zwrócą ponownie uwagę UE na Azerbejdżan i zaniechane projekty. Jeśli tak, Górski Karabach jako tykająca bomba, będzie właśnie dla Unii nie lada wyzwaniem.
--------------
Według ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa w piątek przywódcy Armenii i Azerbejdżanu spotkają się indywidualnie z prezydentem Putinem w Soczi. Czy dojdzie także do ich bezpośredniej rozmowy nie wiadomo. Ławrow utrzymuje, że kwestia Karabachu zostanie poruszona przez Putina.
Pojawiło się pytanie czy w cieniu wydarzeń na Ukrainie Baku zechce odebrać swoje ziemie. Mogłoby to zrobić tylko przy cichej akceptacji Moskwy, ale tej najbardziej zdaje się odpowiadać obecny status quo. Już 2008 rok w Gruzji pokazał, że to Rosja de facto decyduje o rzeczywistym przebiegu granic na Kaukazie Południowym.
O Karabachu powie wam każdy poznany Azer czy Ormianin, bez pytania. Rozmowa tak się potoczy, że albo padnie wielkość azerskiego budżetu wojskowego albo wspomnienie o tym jak Ormianie zajęliby cały Azerbejdżan, gdyby Rosjanie ich nie powstrzymali.
W czasach Związku Radzieckiego Górski Karabach należał do Azerskiej SRR, choć zamieszkiwali go głównie Ormianie. Powszechna praktyka Stalina. Tłumiona niechęć wybuchła pod koniec lat osiemdziesiątych, doszło do zamieszek i pogromów na tle etnicznym. Kiedy azerski parlament odebrał regionowi status autonomii, Górski Karabach wspierany przez Erywań ogłosił w 1992 roku niepodległość. Karabaską partyzantkę wsparła ormiańska, obie później rosyjska. W sumie oprócz Karabachu zajęto także siedem azerskich regionów. Wojna pochłonęła kilkanaście tysięcy ofiar, setki tysięcy musiało opuścić swoje domy.
Samozwańczej republiki Górskiego Karabachu nie uznał żaden kraj na świecie, nawet Armenia. Region pozostaje do dziś całkowicie od niej zależny, w wymiarze wojskowym, gospodarczym czy politycznym. Mimo to Armenia bierze udział w swoistym przedstawieniu. W Erywaniu znajduje się bowiem „ambasada” i „konsulat” Górskiego Karabachu, w którym można uzyskać konieczną do wjazdu wizę.
Przez ostatnie dwie dekady nie udało się podpisać porozumienia pokojowego i szans na jego podpisanie praktycznie nie ma. Baku zgodzi się tylko na całkowity zwrot zajętych terenów. Erywań z kolei w zwycięstwie nad Azerbejdżanem widzi symboliczne pokonanie tureckiej potęgi i nie zamierza się wycofywać. Zresztą od 1998 roku to właśnie tzw. klan karabaski rządzi w Erywaniu. Jego trzon stanowi obecny prezydent Serż Sarkisjan.
Trudno dziś w Armenii usłyszeć o nim dobre słowo. Zarzuca mu się nadużywanie władzy, korupcję czy ograniczanie wolności mediów Ormianie odważnie powtarzają plotki o jego prywatnych pożyczkach z Rosji i drogich wakacjach. Tylko jego ziomkowie w Górskim Karabachu pozostają mu wierni. Tam prawie każdy ma historię o swoim udziale w wojnie, odniesionych ranach czy straconych krewnych - "w tym rowie leżałem", " tu zginął mój sąsiad".
Dla Baku utrata Karabachu to wciąż otwarta rana. Od dwóch dekad Azerowie zbroją się na potęgę. O tym ile razy większy jest wojskowy budżet Azerbejdżanu od całkowitego budżetu Armenii wiedzą już dzieci w szkole. Zgodnie z raportem SIPRI Baku zajmuje drugie miejsce w Europie (po Wielkiej Brytanii) pod względem importu broni na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Azerski budżet wojskowy wzrósł od 2003 roku z 135 mln dol. do 3,12 mld dol. w 2011 roku. To blisko jedna piąta wszystkich państwowych wydatków, kiedy budżet Armenii wynosi ok. 2,7 mld dol. Tak, te cyfry mają siać grozę.
Azerowie czuwają by świat nie zapomniał o statusie Karabachu. Paszport z pieczątką ormiańską może stanowić problem przy próbie uzyskania azerskiej wizy. Celnicy na granicach dokładnie sprawdzają bagaże, wertują książki w poszukiwaniu map. Sprawdzają dokładnie zaznaczenie granic na Kaukazie. Zakazany jest m.in. przewodnik wydawnictwa National Geographic, ponieważ poświęca Górskiemu Karabachowi osobny rozdział, obok Armenii i Azerbejdżanu.
W kontekście ostatnich napięć w Karabachu jak zwykle bawi stanowisko Rosji. Dziś Armenia praktycznie do niej należy. W rękach Rosjan są kluczowe sektory gospodarki. W dwóch rosyjskich bazach wojskowych stacjonuje kilka tysięcy żołnierzy, systemy rakietowe, MiGi-29 oraz helikoptery szturmowe. Armenia zgodziła się na dzierżawę baz do 2044 roku. W samej Rosji mieszka olbrzymia ormiańska diaspora utrzymująca solidnie sporą część kraju. W Karabachu Rosjanie wydobywają cenne metale. Lokalna plotka głosi, że nawet złoto. Kopalnię miał skontrolować osobiście Putin.
Mimo to Moskwa sprzedaje broń Azerom. Alijew mówił w zeszłym roku o sprzęcie wartym 4 mld dol. Jedna czwarta zamówienia jest już w Azerbejdżanie, a Baku regularnie informuje o kolejnych.
Brak ostatecznego rozwiązania kwestii Karabachu pozwala Rosji kontrolować sytuację w regionie dając niezły instrument nacisku. Choć Kreml próbuje przyciągnąć Baku do swojej unii celnej, to Azerbejdżan konsekwentnie wymyka się z rosyjskich ramion. Szczególnie uniezależnił się gospodarczo dzięki projektom energetycznym, sprzecznym z interesami Rosji. Dzieje się tak choć upadają czołowe unijne projekty jak gazociąg Nabucco. Jeszcze w czerwcu niemiecki koncern E.ON i francuski Total ogłosiły, że zamierzają wycofać się z konsorcjum planującego budowę gazociągu przez Adriatyk. Miałby on dostarczać azerski gaz do Włoch.
Trzeba pamiętać, że Alijew nie ma jasno określonej polityki zagranicznej i oddalając się od Rosji nie przybliża się wcale do Unii Europejskiej ani jej standardów (patrz więźniowie polityczni). Ciekawe jednak czy nowe sankcje nałożone na Rosję zwrócą ponownie uwagę UE na Azerbejdżan i zaniechane projekty. Jeśli tak, Górski Karabach jako tykająca bomba, będzie właśnie dla Unii nie lada wyzwaniem.
--------------
Według ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa w piątek przywódcy Armenii i Azerbejdżanu spotkają się indywidualnie z prezydentem Putinem w Soczi. Czy dojdzie także do ich bezpośredniej rozmowy nie wiadomo. Ławrow utrzymuje, że kwestia Karabachu zostanie poruszona przez Putina.
wtorek, 29 lipca 2014
Gruzja i policja
Polka na Litwie...pisze o Gruzji. Jakoś tak jest, że pytana o tej kraj mogę opowiadać bez końca. Rzadko mam czas na pisanie na blogu, więc korzystam z tej chwili i z tego, że ktoś czytać akurat ma ochotę.
Coś o policji. Jedną z pierwszych rzeczy, która rzuciła nam się w oczy w styczniu 2008 roku w Tbilisi była gruzińska drogówka. Wyglądała jak rodem z amerykańskich filmów. Nie przez przypadek, za dolary amerykańskie ją stworzono. Była symbolem zmian, rewolucji róż Saakaszwilego. Trochę jednak złudnym.
Już na samym początku pobytu usłyszeliśmy od naszej organizacji goszczącej, że w razie jakichkolwiek kłopotów należy zwrócić się do drogówki, choćby chodziło tylko o pytanie o drogę.
W czasie tamtego pobytu w Gruzji właściwie nie miałam do czynienia z drogówką. Dopiero parę lat temu podróżując po kraju autem. Możliwość wypożyczenia samochodu nie była wtedy w Gruzji powszechnie znana. Cudzoziemcy wysiadający z auta z gruzińskimi tablicami, na dodatek kobieta, wzbudzała powszechne zainteresowanie. Mój mąż regularnie przy każdym tankowaniu musiał tłumaczyć skąd mamy auto. Nie były to przesłuchania. Po prostu obsługa czy przypadkowi klienci, policja, byli ciekawi.
Pewnego wieczoru błądziliśmy po Kutaisi. Wtedy to miasto nie było jeszcze tak oblegane z powodu lotniska. Problem w poruszaniu się autem polegał na tym, że część ulic zmieniała kierunek w zależności od pory dnia. Straciłam cierpliwość i wypchnęłam męża by zapytał policjantów o drogę do hotelu. Gruzini jak się można było spodziewać nawet nie próbowali tłumaczyć. Wsiedli do samochodu, włączyli sygnał i koguta i eskortowali nas do samego hotelu.
To jedno z przyjemniejszych doświadczeń. W gruzińskiej policji to nie drogówka jest jednak najważniejsza a śledczy. Ich jeszcze w 2008 roku reforma nie objęła.
Kiedy zrobiło się trochę cieplej zaczęliśmy korzystać z naszych wszystkich trzech pomieszczeń (patrz poprzedni wpis), a także nocować każdego, kto tego potrzebował. Nasza organizacja zajmowała się głównie organizowaniem tzw. szkoleń, więc potrzebujących zagranicznych gości nie brakowało.
Jednym z nich był Holender ze Szwecji. Johannes miał sześćdziesiąt parę lat (przynajmniej na tyle wyglądał), siwą kitkę i nakrycie głowy jakie kupują sobie turyści na Jamajce. Tak go zapamiętałam. Johannes przywiózł ze sobą praktycznie wszystko, także czajnik elektryczny, składaną lampkę, jedzenie czy wodę. Miał też stale przy sobie butelkę coca-coli, którą uzupełniał whisky.
Podczas wieczornego spaceru na twierdzę Narikalę Johannes został w tyle. Jako zawzięty turysta robił zdjęcie trzymając aparat fotograficzny na wyprostowanych rękach, daleko od siebie. W taki sposób go szybko stracił. Zanim zaczął krzyczeć złodziei już nie było. Zniknęli w labiryncie uliczek, ciągnących się jak na złość, pod górę. Zadzwoniliśmy do naszej szefowej i na policję.
To co działo się potem to jedna z ulubionych historii piwnych mojego męża. Odegrał w niej jedną z głównych ról, kiedy ja z resztą gości siedziałam w kawiarni, a potem już niecierpliwie czekałam w domu. Dlatego będzie to opowiadanie z drugiej ręki.
Pierwsza przyjechała drogówka. Policjanci z radiowozu zgarnęli trzy osoby: Johannesa, bo był poszkodowany; mojego męża (wtedy jeszcze nie męża), bo Johannes u nas mieszkał oraz koleżankę Anię, także zaproszoną na tzw. szkolenie. Zaletą Ani była znajomość języka rosyjskiego dużo lepsza niż nasza wtedy.
Cała trójka ściśnięta na tylnym siedzeniu auta opowiadała co się stało. Holender po angielsku, Ania tłumaczyła na rosyjski, policjanci słuchali. Po pewnym czasie przyjechał drugi samochód, cywilny. Okazało się, że co innego drogówka, patroluri, a co innego śledczy, panowie w czarnych skórach.
Nasza trójka zmieniła więc auto i opowiadanie zaczęło się od nowa. Sprawców ciągle nikt nie szukał. Śledczy po spisaniu zeznań zabrali za to całą trójkę na komisariat. Wprowadzono ich do gabinetu, gdzie na biurku leżał Aleksander, komisarz.
Aleksander przywitał się, wysłuchał o co chodzi, a potem spytał ile win są w stanie wypić, bo on trzy i właśnie wczoraj tyle wypił. Długotrwałe działanie wina zdradzał purpurowy kolor twarzy Aleksandra.
Anię posadzono na krześle, resztę na kanapie. Do gabinetu zaczęli się schodzić mężczyźni w czarnych golfach, skórzanych kamizelkach i wymiętych koszulach. Robili naszej trójce zdjęcia telefonami komórkowymi, pokazywali swoją broń, zakładali sobie nelsona i bardzo interesowali się kto Ani pozwolił samotnie przylecieć do Gruzji.
Czas mijał i nic się nie działo. Po jakiś dwóch godzinach, kiedy czas było opuszczać komisariat, okazało się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Aleksander wyjaśnił, że tu jest Gruzja i zeznania spisuje się po gruzińsku, a nie po rosyjsku. Potrzebny jest więc tłumacz, a takim rozwiązaniem komisariat nie dysponuje. Skoro tłumacza nie ma, nie było też pomysłu co dalej robić. Zgłoszenie jest, więc nie można już się wycofać, nie można też jednak złodziei szukać.
Nasza organizacja, której poświęcę jeszcze wpis, bo jest przyczyną, dla której EVS należy bardziej kontrolować, nie garnęła się z pomocą. Obie szefowe mówiące płynnie po angielsku nie chciały przyjechać na komisariat. Ostatecznie dotarła Maria, drobna studentka, która bała się przyjechać sama, więc towarzyszył jej chłopak.
Z tłumaczem można było rozpocząć przesłuchanie. Śledczych interesował wygląd złodziei: czy mieli ciemne włosy? To pytanie brzmi jednak w Gruzji, trzeba przyznać, dosyć zabawnie. Potem padło pytanie o wzrost i kiedy Johannes nie był w stanie odpowiedzieć, detektyw przykładał dłoń po kolei do swojego czoła, nosa i piersi oczekując na przytaknięcie Holendra.
Kiedy Aleksander usłyszał, że to pierwszy dzień Johannesa w Gruzji, a aparat był wart około 100 dolarów, uniósł się honorem. -Pojedziecie do tych swoich krajów i powiecie, że u nas kradną. Znaleźć ich... - zarządził.
I tak na komisariacie zaczęli się pojawiać nastoletni chłopcy. Wyglądało na to, że policjanci zgarniali ich po prostu z ulicy. Stawiali przed Johannesem i pytali czy to złodziej. On oczywiście nie był pewien i nie chciał nikogo wskazać. Usłyszał wtedy: powiedz, że to ten i będzie po sprawie. Trafi do więzienia i tyle. W ślad za nastolatkami na komisariacie zaczęli pojawiać się ich rodzice, robiło się coraz głośniej.
Po około trzech godzinach naszą trójkę wypuszczono. Śledczy obiecali zadzwonić, ale już nigdy się nie odezwali.
Niewiele było już później okazji do kontaktu z policjantami. W czasie ostatniego miesiąca zdarzyło mi się jednak co jakiś czas widywać jednego za sprawą koleżanki. Kiedyś podczas kolacji położył na stole nabity pistolet, rozsiadł się szeroko na krześle i rzekł: u mnie na dzielni możecie robić co wam się żywnie podoba. Wypił trochę wina i wsiadł za kierownicę.
W 2008 roku Saakaszwili nie zdążył jeszcze wytępić jazdy po spożyciu alkoholu. Kiedy podróżowałam po Gruzji autem trzy lata później za jazdę po pijanemu można było już stracić prawo jazdy. Obowiązku wyrabiania nowego bał się prawie każdy doświadczony kierowca.
Takie doświadczenia nauczyły mnie traktować z dystansem wszelkie reformy w Gruzji. Jako cudzoziemcy nie mieliśmy się czego bać, co innego Gruzini. Jeszcze w 2008 roku odwiedziłam dom poprawczy dla chłopców. Być może do takiego miejsca trafiłby złodziej lub niewinny o kradzież posądzony. To straszne miejsce, ale o tym może też jeszcze napiszę.
Coś o policji. Jedną z pierwszych rzeczy, która rzuciła nam się w oczy w styczniu 2008 roku w Tbilisi była gruzińska drogówka. Wyglądała jak rodem z amerykańskich filmów. Nie przez przypadek, za dolary amerykańskie ją stworzono. Była symbolem zmian, rewolucji róż Saakaszwilego. Trochę jednak złudnym.
Już na samym początku pobytu usłyszeliśmy od naszej organizacji goszczącej, że w razie jakichkolwiek kłopotów należy zwrócić się do drogówki, choćby chodziło tylko o pytanie o drogę.
W czasie tamtego pobytu w Gruzji właściwie nie miałam do czynienia z drogówką. Dopiero parę lat temu podróżując po kraju autem. Możliwość wypożyczenia samochodu nie była wtedy w Gruzji powszechnie znana. Cudzoziemcy wysiadający z auta z gruzińskimi tablicami, na dodatek kobieta, wzbudzała powszechne zainteresowanie. Mój mąż regularnie przy każdym tankowaniu musiał tłumaczyć skąd mamy auto. Nie były to przesłuchania. Po prostu obsługa czy przypadkowi klienci, policja, byli ciekawi.
Pewnego wieczoru błądziliśmy po Kutaisi. Wtedy to miasto nie było jeszcze tak oblegane z powodu lotniska. Problem w poruszaniu się autem polegał na tym, że część ulic zmieniała kierunek w zależności od pory dnia. Straciłam cierpliwość i wypchnęłam męża by zapytał policjantów o drogę do hotelu. Gruzini jak się można było spodziewać nawet nie próbowali tłumaczyć. Wsiedli do samochodu, włączyli sygnał i koguta i eskortowali nas do samego hotelu.
To jedno z przyjemniejszych doświadczeń. W gruzińskiej policji to nie drogówka jest jednak najważniejsza a śledczy. Ich jeszcze w 2008 roku reforma nie objęła.
Kiedy zrobiło się trochę cieplej zaczęliśmy korzystać z naszych wszystkich trzech pomieszczeń (patrz poprzedni wpis), a także nocować każdego, kto tego potrzebował. Nasza organizacja zajmowała się głównie organizowaniem tzw. szkoleń, więc potrzebujących zagranicznych gości nie brakowało.
Jednym z nich był Holender ze Szwecji. Johannes miał sześćdziesiąt parę lat (przynajmniej na tyle wyglądał), siwą kitkę i nakrycie głowy jakie kupują sobie turyści na Jamajce. Tak go zapamiętałam. Johannes przywiózł ze sobą praktycznie wszystko, także czajnik elektryczny, składaną lampkę, jedzenie czy wodę. Miał też stale przy sobie butelkę coca-coli, którą uzupełniał whisky.
Podczas wieczornego spaceru na twierdzę Narikalę Johannes został w tyle. Jako zawzięty turysta robił zdjęcie trzymając aparat fotograficzny na wyprostowanych rękach, daleko od siebie. W taki sposób go szybko stracił. Zanim zaczął krzyczeć złodziei już nie było. Zniknęli w labiryncie uliczek, ciągnących się jak na złość, pod górę. Zadzwoniliśmy do naszej szefowej i na policję.
To co działo się potem to jedna z ulubionych historii piwnych mojego męża. Odegrał w niej jedną z głównych ról, kiedy ja z resztą gości siedziałam w kawiarni, a potem już niecierpliwie czekałam w domu. Dlatego będzie to opowiadanie z drugiej ręki.
Pierwsza przyjechała drogówka. Policjanci z radiowozu zgarnęli trzy osoby: Johannesa, bo był poszkodowany; mojego męża (wtedy jeszcze nie męża), bo Johannes u nas mieszkał oraz koleżankę Anię, także zaproszoną na tzw. szkolenie. Zaletą Ani była znajomość języka rosyjskiego dużo lepsza niż nasza wtedy.
Cała trójka ściśnięta na tylnym siedzeniu auta opowiadała co się stało. Holender po angielsku, Ania tłumaczyła na rosyjski, policjanci słuchali. Po pewnym czasie przyjechał drugi samochód, cywilny. Okazało się, że co innego drogówka, patroluri, a co innego śledczy, panowie w czarnych skórach.
Nasza trójka zmieniła więc auto i opowiadanie zaczęło się od nowa. Sprawców ciągle nikt nie szukał. Śledczy po spisaniu zeznań zabrali za to całą trójkę na komisariat. Wprowadzono ich do gabinetu, gdzie na biurku leżał Aleksander, komisarz.
Aleksander przywitał się, wysłuchał o co chodzi, a potem spytał ile win są w stanie wypić, bo on trzy i właśnie wczoraj tyle wypił. Długotrwałe działanie wina zdradzał purpurowy kolor twarzy Aleksandra.
Anię posadzono na krześle, resztę na kanapie. Do gabinetu zaczęli się schodzić mężczyźni w czarnych golfach, skórzanych kamizelkach i wymiętych koszulach. Robili naszej trójce zdjęcia telefonami komórkowymi, pokazywali swoją broń, zakładali sobie nelsona i bardzo interesowali się kto Ani pozwolił samotnie przylecieć do Gruzji.
Czas mijał i nic się nie działo. Po jakiś dwóch godzinach, kiedy czas było opuszczać komisariat, okazało się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Aleksander wyjaśnił, że tu jest Gruzja i zeznania spisuje się po gruzińsku, a nie po rosyjsku. Potrzebny jest więc tłumacz, a takim rozwiązaniem komisariat nie dysponuje. Skoro tłumacza nie ma, nie było też pomysłu co dalej robić. Zgłoszenie jest, więc nie można już się wycofać, nie można też jednak złodziei szukać.
Nasza organizacja, której poświęcę jeszcze wpis, bo jest przyczyną, dla której EVS należy bardziej kontrolować, nie garnęła się z pomocą. Obie szefowe mówiące płynnie po angielsku nie chciały przyjechać na komisariat. Ostatecznie dotarła Maria, drobna studentka, która bała się przyjechać sama, więc towarzyszył jej chłopak.
Z tłumaczem można było rozpocząć przesłuchanie. Śledczych interesował wygląd złodziei: czy mieli ciemne włosy? To pytanie brzmi jednak w Gruzji, trzeba przyznać, dosyć zabawnie. Potem padło pytanie o wzrost i kiedy Johannes nie był w stanie odpowiedzieć, detektyw przykładał dłoń po kolei do swojego czoła, nosa i piersi oczekując na przytaknięcie Holendra.
Kiedy Aleksander usłyszał, że to pierwszy dzień Johannesa w Gruzji, a aparat był wart około 100 dolarów, uniósł się honorem. -Pojedziecie do tych swoich krajów i powiecie, że u nas kradną. Znaleźć ich... - zarządził.
I tak na komisariacie zaczęli się pojawiać nastoletni chłopcy. Wyglądało na to, że policjanci zgarniali ich po prostu z ulicy. Stawiali przed Johannesem i pytali czy to złodziej. On oczywiście nie był pewien i nie chciał nikogo wskazać. Usłyszał wtedy: powiedz, że to ten i będzie po sprawie. Trafi do więzienia i tyle. W ślad za nastolatkami na komisariacie zaczęli pojawiać się ich rodzice, robiło się coraz głośniej.
Po około trzech godzinach naszą trójkę wypuszczono. Śledczy obiecali zadzwonić, ale już nigdy się nie odezwali.
Niewiele było już później okazji do kontaktu z policjantami. W czasie ostatniego miesiąca zdarzyło mi się jednak co jakiś czas widywać jednego za sprawą koleżanki. Kiedyś podczas kolacji położył na stole nabity pistolet, rozsiadł się szeroko na krześle i rzekł: u mnie na dzielni możecie robić co wam się żywnie podoba. Wypił trochę wina i wsiadł za kierownicę.
W 2008 roku Saakaszwili nie zdążył jeszcze wytępić jazdy po spożyciu alkoholu. Kiedy podróżowałam po Gruzji autem trzy lata później za jazdę po pijanemu można było już stracić prawo jazdy. Obowiązku wyrabiania nowego bał się prawie każdy doświadczony kierowca.
Takie doświadczenia nauczyły mnie traktować z dystansem wszelkie reformy w Gruzji. Jako cudzoziemcy nie mieliśmy się czego bać, co innego Gruzini. Jeszcze w 2008 roku odwiedziłam dom poprawczy dla chłopców. Być może do takiego miejsca trafiłby złodziej lub niewinny o kradzież posądzony. To straszne miejsce, ale o tym może też jeszcze napiszę.
Gruzja i mróz
Wyjątkowo nie o Litwie, tylko o Gruzji. Nie ma sensu zakładać osobnego bloga, bo to może być jedyny wpis tego typu. Z dedykacją w sumie dla dwóch ciekawych osób.
Nie pamiętam skąd się wziął pomysł wyjechania właśnie do Gruzji. Pamiętam tylko tyle, że był to mój pomysł. Mieliśmy spędzić tam wakacje (mój chłopak - obecnie mój mąż i ja), ale jakoś nie wyszło.
O EVSie powiedział nam kolega ze studiów. Żadna organizacja nie miała wtedy projektu w Gruzji, który zakładałby wysłanie dwóch osób, dlatego robiliśmy wszystko sami. Znaleźliśmy organizację przyjmującą i wysyłającą. NGO w Gruzji stworzył projekt (o tym też może kiedyś) i na początku stycznia 2008 roku, tuż po wygraniu przez Saakaszwilego drugich wyborów prezydenckich, wylądowaliśmy w Tbilisi.
Na początku 2008 roku nawet LOT nie miał bezpośrednich połączeń ze stolicą Gruzji. Były z jakiegoś powodu zawieszone. Lecieliśmy z 6-godzinnym postojem w Monachium. W Tbilisi wylądowaliśmy w środku nocy. Na lotnisku powitał nas Dawid, czyli z angielskiego Dejwid. Sięgał mi do ramion. Z przejęciem trzymał kartkę z naszymi nazwiskami. Jak się szybko dowiedzieliśmy w organizacji powiedziano mu (a raczej tak zrozumiał), że odbiera "dyrektorów". Po co przylecieliśmy i na jakich zasadach nie wiedział.
Tbilisi robiło niesamowite pierwsze wrażenie. Miasto jeszcze z okazji świąt ozdabiały tysiące świateł. Na placu Niepodległości kolumna ze św. Jerzym imitowała choinkę, przed parlamentem na Rustaweli ustawiono karuzelę jak w Paryżu przy Sacré Cœur. Wielkie fontanny trwały w bezruchu z zamarzniętą wodą.
Po krótkiej przejażdżce przez centrum ruszyliśmy jednak w kierunku mieszkania Dawida. Było to blokowisko z wysokimi blokami. Mieliśmy wielkie torby, jak to ludzie spakowani na pół roku, ale taksówkarz nie chciał podjechać pod klatkę schodową. Bał się, że z powodu lodu na drodze nie da rady wyjechać. Poszliśmy więc pieszo. Dawida ledwo było widać zza mojego plecaka.
Klatka schodowa wyglądała jakby murarze zrobili sobie chwilę przerwy. Wnętrze nie było otynkowane, schody nierówne, brak okien, a windy nie działały.
Nie pamiętam, na którym piętrze mieszkał Dawid. Zdecydowanie za wysoko. Mieszkanie różniło się jednak całkowicie od korytarza. Duże, jasne pokoje, ładne kuchnia i klimatyzacja (na prądzie przy gościach się nie oszczędza) i to co nas uderzyło wtedy najbardziej - zastawiony stół. Była czwarta nad ranem, a poczęstowano nas między innymi ciężkim serem i kurczakiem w sosie orzechowym. Dopiero później okazało się, że to danie poświąteczne i na co dzień rodzina Dawida je trochę skromniej.
Po całodziennej podróży człowiek marzy o jednym - prysznicu. Tu pojawił się problem. Wody nie było. Mróz unieruchomił wodociągi. Woda zamarzała w zakopanych płytko rurach. Tam, gdzie nie zamarzała była dostępna kilka godzin dziennie. Mycie ograniczało się do małego wiaderka.
Zimno to jedno z najwyraźniejszych wspomnień jakie mam z Gruzji. Nauczyłam się wtedy, że nie ma większego luksusu niż jedzenie i ogrzewanie. Żaden internet czy nawet prąd.
Po tygodniu zamieszkaliśmy na tbiliskiej starówce. Tak nazywa się dzielnica biegnąca od ulicy Leselidze ku wzgórzu z Matką Gruzją. Dalekie to oczywiście od naszego pojęcia starówki. Dziś też ta dzielnica wygląda trochę inaczej niż wtedy. Większość to jednopiętrowe domy z podwórkami. Zajmowaliśmy mieszkanie na parterze, na piętrze mieszkała właścicielka, Żydówka, która jak większość gruzińskich Żydów zimę spędzała poza Gruzją.
Mieliśmy trzy pokoje, kuchnię i prawdziwy luksus, czyli łazienkę z prysznicem. Problemem była tylko zima.
W kuchni jedno okienko nie miało szyby, tylko przyklejony papier. Odkryłam to dopiero po paru tygodniach. Z powodu zimy panowie palnikami rozmrażali wodę w rurach. Potem przez dwa tygodnie nie mogłam zakręcać żadnego kranu. Woda leciała ciurkiem 24 godziny na dobę. Za darmo, bo w tej dzielni nikt nie miał liczników. Wodę pobierało się ze źródeł. Jak jest dziś, przyznaję, że nie wiem.
Trzy pokoje połączone były ze sobą bezpośrednio. Tylko w pierwszym było okno na ulicę i grzejnik. Grzejnik gazowy, taka dmuchawa do góry, grzeje tylko jak nad tym stoisz. Pierwszej nocy zbudowałam więc namiot, by ciepło nie uciekało pod sufit. Przez pierwsze dni piecyk gasł regularnie. Wychowani na centralnym ogrzewaniu i piecach kaflowych spaliśmy przy nim beztrosko aż Gruzini opowiedzieli nam o śmierci premiera Żwanii. Dopiero wtedy zawołaliśmy specjalistę (o tym to jednak innym razem).
Rano brało się elektryczny mały grzejnik, pożyczony od Dawida (musieliśmy go oddać, kiedy jego mama szła do szpitala) i szło się z nim do łazienki. Biorąc prysznic trzeba było uważać, bo woda, która wyleciała poza niego zamarzała na podłodze i można się było poślizgnąć.
Czasami kiedy ludzie zamarzają ktoś się pyta, czemu się nie ruszał, by się ogrzać. Okazuje się, że jak człowiekowi zimno to chce po prostu spać. Przykryć się wszystkim co ma i spać. Tak było czasem w mieszkaniu. Oczywiście nie zamarzłabym w nim, to tylko ciągły brak miejsca, w którym możesz się ogrzać odbiera energię. Podczas spotkań w organizacji sztywniały mi palce od stóp. Próbowano ogrzewać pomieszczenia kuchenką gazową, ale to niewiele pomagało.
Na początku lutego razem z innymi wolontariuszami spotkaliśmy się na szkoleniu w Zugdidi. Nocowaliśmy u jednej z gruzińskich rodzin, goszczącej także wolontariuszkę. Wtedy się przekonałam, że może być jeszcze trudniej. W Zugdidi nie było wtedy gazu, w ogóle. Grzejniki elektryczne były rzadkie, bo i energia elektryczna droga. Spałam we wszystkim co miałam, z twarzą pod kołdrą.
Taki był początek w Gruzji. Choć brzmi być może jak jakaś trauma, nie było nią. Muszę przyznać też, że prawdziwy ze mnie zmarźlak. Niczym też moje doświadczenia przy tym co przeżyli Gruzini podczas rosyjskiej blokady gazu parę lat wcześniej. Opowiadano mi jak tańczono, by nie zamarzać i palono wszystkim co było. Ale o tym to też może innym razem. Może akurat się uda.
Nie pamiętam skąd się wziął pomysł wyjechania właśnie do Gruzji. Pamiętam tylko tyle, że był to mój pomysł. Mieliśmy spędzić tam wakacje (mój chłopak - obecnie mój mąż i ja), ale jakoś nie wyszło.
O EVSie powiedział nam kolega ze studiów. Żadna organizacja nie miała wtedy projektu w Gruzji, który zakładałby wysłanie dwóch osób, dlatego robiliśmy wszystko sami. Znaleźliśmy organizację przyjmującą i wysyłającą. NGO w Gruzji stworzył projekt (o tym też może kiedyś) i na początku stycznia 2008 roku, tuż po wygraniu przez Saakaszwilego drugich wyborów prezydenckich, wylądowaliśmy w Tbilisi.
Na początku 2008 roku nawet LOT nie miał bezpośrednich połączeń ze stolicą Gruzji. Były z jakiegoś powodu zawieszone. Lecieliśmy z 6-godzinnym postojem w Monachium. W Tbilisi wylądowaliśmy w środku nocy. Na lotnisku powitał nas Dawid, czyli z angielskiego Dejwid. Sięgał mi do ramion. Z przejęciem trzymał kartkę z naszymi nazwiskami. Jak się szybko dowiedzieliśmy w organizacji powiedziano mu (a raczej tak zrozumiał), że odbiera "dyrektorów". Po co przylecieliśmy i na jakich zasadach nie wiedział.
Tbilisi robiło niesamowite pierwsze wrażenie. Miasto jeszcze z okazji świąt ozdabiały tysiące świateł. Na placu Niepodległości kolumna ze św. Jerzym imitowała choinkę, przed parlamentem na Rustaweli ustawiono karuzelę jak w Paryżu przy Sacré Cœur. Wielkie fontanny trwały w bezruchu z zamarzniętą wodą.
Po krótkiej przejażdżce przez centrum ruszyliśmy jednak w kierunku mieszkania Dawida. Było to blokowisko z wysokimi blokami. Mieliśmy wielkie torby, jak to ludzie spakowani na pół roku, ale taksówkarz nie chciał podjechać pod klatkę schodową. Bał się, że z powodu lodu na drodze nie da rady wyjechać. Poszliśmy więc pieszo. Dawida ledwo było widać zza mojego plecaka.
Klatka schodowa wyglądała jakby murarze zrobili sobie chwilę przerwy. Wnętrze nie było otynkowane, schody nierówne, brak okien, a windy nie działały.
Nie pamiętam, na którym piętrze mieszkał Dawid. Zdecydowanie za wysoko. Mieszkanie różniło się jednak całkowicie od korytarza. Duże, jasne pokoje, ładne kuchnia i klimatyzacja (na prądzie przy gościach się nie oszczędza) i to co nas uderzyło wtedy najbardziej - zastawiony stół. Była czwarta nad ranem, a poczęstowano nas między innymi ciężkim serem i kurczakiem w sosie orzechowym. Dopiero później okazało się, że to danie poświąteczne i na co dzień rodzina Dawida je trochę skromniej.
Po całodziennej podróży człowiek marzy o jednym - prysznicu. Tu pojawił się problem. Wody nie było. Mróz unieruchomił wodociągi. Woda zamarzała w zakopanych płytko rurach. Tam, gdzie nie zamarzała była dostępna kilka godzin dziennie. Mycie ograniczało się do małego wiaderka.
Zimno to jedno z najwyraźniejszych wspomnień jakie mam z Gruzji. Nauczyłam się wtedy, że nie ma większego luksusu niż jedzenie i ogrzewanie. Żaden internet czy nawet prąd.
Po tygodniu zamieszkaliśmy na tbiliskiej starówce. Tak nazywa się dzielnica biegnąca od ulicy Leselidze ku wzgórzu z Matką Gruzją. Dalekie to oczywiście od naszego pojęcia starówki. Dziś też ta dzielnica wygląda trochę inaczej niż wtedy. Większość to jednopiętrowe domy z podwórkami. Zajmowaliśmy mieszkanie na parterze, na piętrze mieszkała właścicielka, Żydówka, która jak większość gruzińskich Żydów zimę spędzała poza Gruzją.
Mieliśmy trzy pokoje, kuchnię i prawdziwy luksus, czyli łazienkę z prysznicem. Problemem była tylko zima.
W kuchni jedno okienko nie miało szyby, tylko przyklejony papier. Odkryłam to dopiero po paru tygodniach. Z powodu zimy panowie palnikami rozmrażali wodę w rurach. Potem przez dwa tygodnie nie mogłam zakręcać żadnego kranu. Woda leciała ciurkiem 24 godziny na dobę. Za darmo, bo w tej dzielni nikt nie miał liczników. Wodę pobierało się ze źródeł. Jak jest dziś, przyznaję, że nie wiem.
Trzy pokoje połączone były ze sobą bezpośrednio. Tylko w pierwszym było okno na ulicę i grzejnik. Grzejnik gazowy, taka dmuchawa do góry, grzeje tylko jak nad tym stoisz. Pierwszej nocy zbudowałam więc namiot, by ciepło nie uciekało pod sufit. Przez pierwsze dni piecyk gasł regularnie. Wychowani na centralnym ogrzewaniu i piecach kaflowych spaliśmy przy nim beztrosko aż Gruzini opowiedzieli nam o śmierci premiera Żwanii. Dopiero wtedy zawołaliśmy specjalistę (o tym to jednak innym razem).
Rano brało się elektryczny mały grzejnik, pożyczony od Dawida (musieliśmy go oddać, kiedy jego mama szła do szpitala) i szło się z nim do łazienki. Biorąc prysznic trzeba było uważać, bo woda, która wyleciała poza niego zamarzała na podłodze i można się było poślizgnąć.
Czasami kiedy ludzie zamarzają ktoś się pyta, czemu się nie ruszał, by się ogrzać. Okazuje się, że jak człowiekowi zimno to chce po prostu spać. Przykryć się wszystkim co ma i spać. Tak było czasem w mieszkaniu. Oczywiście nie zamarzłabym w nim, to tylko ciągły brak miejsca, w którym możesz się ogrzać odbiera energię. Podczas spotkań w organizacji sztywniały mi palce od stóp. Próbowano ogrzewać pomieszczenia kuchenką gazową, ale to niewiele pomagało.
Na początku lutego razem z innymi wolontariuszami spotkaliśmy się na szkoleniu w Zugdidi. Nocowaliśmy u jednej z gruzińskich rodzin, goszczącej także wolontariuszkę. Wtedy się przekonałam, że może być jeszcze trudniej. W Zugdidi nie było wtedy gazu, w ogóle. Grzejniki elektryczne były rzadkie, bo i energia elektryczna droga. Spałam we wszystkim co miałam, z twarzą pod kołdrą.
Taki był początek w Gruzji. Choć brzmi być może jak jakaś trauma, nie było nią. Muszę przyznać też, że prawdziwy ze mnie zmarźlak. Niczym też moje doświadczenia przy tym co przeżyli Gruzini podczas rosyjskiej blokady gazu parę lat wcześniej. Opowiadano mi jak tańczono, by nie zamarzać i palono wszystkim co było. Ale o tym to też może innym razem. Może akurat się uda.
piątek, 18 lipca 2014
Litewskie kompleksy
Brak słów na to co się dzieje ostatnio na Litwie. Ileż razy przecież można pisać o niskiej kulturze politycznej wileńskich polityków czy też wprost o kłamstwach Wilna. Aleksander Radczenko przetłumaczył kilka wypowiedzi z ostatniej dyskusji w litewskim parlamencie, kiedy to przyjęto projekt ustawy o mniejszościach wykreślając z niego zapis odnośnie dwujęzycznych nazw:
Dyskusja była burzliwa: „W żaden sposób nie mogę zrozumieć dlaczego Polacy przywłaszczają sobie status mniejszości narodowej, chociaż zgodnie z Ramową Konwencją Ochrony Mniejszości Narodowych absolutnie im się nie należy, gdyż kraj wileński nie jest etniczną ziemią polską (Vida Marija Čigrijenė), „Zdaje sobie sprawę, że niektórzy ze zwolenników tej ustawy mają nadzieję, że ustawa o rezygnacji z państwowego statusu języka litewskiego jest sposobem na zdobycie względnej lojalności niektórych partnerów koalicyjnych wobec Litwy, mają nadzieję, że teraz W.Tomaszewski i jego kompania zrezygnują z linii FSB na sianie waśni między Polska i Litwą, podburzanie mniejszości narodowych na Litwie. Ale muszę przestrzec, że zwolennik tej ustawy się myli, gdyż lojalności nie da się kupić. (…) Tak więc po przyjęciu tej ustawy państwowy język litewski zostanie zraniony, ale litewskich flag państwowych powiewających w dniu świąt państwowych nad domami w Litwie Wschodniej tak i nie zobaczymy.” (Audronius Ažubalis) „Akcja Wyborcza Polaków na Litwie żąda, aby posłowie zapomnieli o złożonej na Konstytucji przysiędze i zagłosowali za pozwoleniem poznaczyć strefę publiczną ziemi wileńskiej językiem niepaństwowym, a w paszportach jej mieszkańców język państwowy zamienić językiem polskim, przez to wracając do tradycji z czasów okupacji Wileńszczyzny.” (Rytis Kupčinskas).To tylko niektóre z „perełek” myśli politycznej, którymi podzielili się sprzeciwiający się przyjęciu Ustawy konserwatyści podczas debaty.
(Polecam cały wpis tutaj)
Nie lubię tego podejścia, bo sugeruje patrzenie z góry, ale trudno oprzeć się wrażeniu trwania pewnych litewskich środowisk w głębokim kompleksie wobec Polski i całego wręcz świata. Polacy też tak mają, ale na Litwie z racji wielkości kraju wszystko jest jednak przerysowane. Litewskie władze w tej "walecznej obronie języka" są po prostu śmieszne.
Jedno to mniejszość polska, 200 tys. obywateli, którym odmawia się podstawowych i naprawdę błahych spraw jakim są tabliczki na domach (oczywiście tylko tabliczki w języku polskim czy rosyjskim to zagrożenie). Polacy, to prawie 6 proc. społeczeństwa, ludzie, którzy kończą litewskie szkoły, uczelnie, pracują na Litwie, płacą podatki, uczestniczą w wyborach (patrz frekwencja), aktywnie uczestniczą w projektach trzeciego sektora, prowadzą domy dziecka, domy starców i mimo to są traktowani jako obywatele gorszej kategorii.
Druga kwestia - owa walka o język litewski męczy samych Litwinów. Tylko niektórzy wierzą w te powyższe brednie konserwatystów, część wkłada wszystko do worka "Tomaszewski" i jest automatycznie na nie.
Zgodnie z litewskim prawem napis w języku litewskim nie może być mniejszy niż w obcym języku, dotyczy to branży turystycznej na przykład. Jak Litwa długa i szeroka wiszą więc napisy viešbutis, tylko jaki cudzoziemiec to zrozumie? Obok viešbutis wisi więc hotel, ale że nie może być większy to często jest pogrubiony, podkreślony albo w bardziej rzucającym się w oczy kolorze. Jakoś absurdalne prawo obchodzić trzeba.
Biorąc pod uwagę odrzucenie przez sejm poprawek o podwójnym nazewnictwie, a także stwierdzenie premiera, że zgody na polskie napisy nie będzie, należy poważnie przyjrzeć się obecności AWPL w rządzie. Rozumiem, że stanowisko ministra energetyki i kilku wiceministrów jest niesamowitym osiągnięciem. Trwanie w koalicji, na czele której stoi człowiek przeciwny polskim postulatom (mimo wpisania ich do programu rządowego!) wydaje się jednak bezsensowne.
AWPL z koalicjantami nie łączy prawie nic. Różnią się w podejściu do spraw mniejszości, w kwestiach światopoglądowych jak aborcja czy nauka religii w szkołach, gospodarczych jak przyjęcie euro czy budowa atomówki, a także polityki zagranicznej - podejście wobec Rosji i wydarzeń na Ukrainie. Jedynym punktem wspólnym zdają się być tylko biomasy. Pozostanie AWPL w koalicji będzie nie tylko źle świadczyć o samej partii, ale też o elektoracie AWPL.
Dyskusja była burzliwa: „W żaden sposób nie mogę zrozumieć dlaczego Polacy przywłaszczają sobie status mniejszości narodowej, chociaż zgodnie z Ramową Konwencją Ochrony Mniejszości Narodowych absolutnie im się nie należy, gdyż kraj wileński nie jest etniczną ziemią polską (Vida Marija Čigrijenė), „Zdaje sobie sprawę, że niektórzy ze zwolenników tej ustawy mają nadzieję, że ustawa o rezygnacji z państwowego statusu języka litewskiego jest sposobem na zdobycie względnej lojalności niektórych partnerów koalicyjnych wobec Litwy, mają nadzieję, że teraz W.Tomaszewski i jego kompania zrezygnują z linii FSB na sianie waśni między Polska i Litwą, podburzanie mniejszości narodowych na Litwie. Ale muszę przestrzec, że zwolennik tej ustawy się myli, gdyż lojalności nie da się kupić. (…) Tak więc po przyjęciu tej ustawy państwowy język litewski zostanie zraniony, ale litewskich flag państwowych powiewających w dniu świąt państwowych nad domami w Litwie Wschodniej tak i nie zobaczymy.” (Audronius Ažubalis) „Akcja Wyborcza Polaków na Litwie żąda, aby posłowie zapomnieli o złożonej na Konstytucji przysiędze i zagłosowali za pozwoleniem poznaczyć strefę publiczną ziemi wileńskiej językiem niepaństwowym, a w paszportach jej mieszkańców język państwowy zamienić językiem polskim, przez to wracając do tradycji z czasów okupacji Wileńszczyzny.” (Rytis Kupčinskas).To tylko niektóre z „perełek” myśli politycznej, którymi podzielili się sprzeciwiający się przyjęciu Ustawy konserwatyści podczas debaty.
(Polecam cały wpis tutaj)
Nie lubię tego podejścia, bo sugeruje patrzenie z góry, ale trudno oprzeć się wrażeniu trwania pewnych litewskich środowisk w głębokim kompleksie wobec Polski i całego wręcz świata. Polacy też tak mają, ale na Litwie z racji wielkości kraju wszystko jest jednak przerysowane. Litewskie władze w tej "walecznej obronie języka" są po prostu śmieszne.
Jedno to mniejszość polska, 200 tys. obywateli, którym odmawia się podstawowych i naprawdę błahych spraw jakim są tabliczki na domach (oczywiście tylko tabliczki w języku polskim czy rosyjskim to zagrożenie). Polacy, to prawie 6 proc. społeczeństwa, ludzie, którzy kończą litewskie szkoły, uczelnie, pracują na Litwie, płacą podatki, uczestniczą w wyborach (patrz frekwencja), aktywnie uczestniczą w projektach trzeciego sektora, prowadzą domy dziecka, domy starców i mimo to są traktowani jako obywatele gorszej kategorii.
Druga kwestia - owa walka o język litewski męczy samych Litwinów. Tylko niektórzy wierzą w te powyższe brednie konserwatystów, część wkłada wszystko do worka "Tomaszewski" i jest automatycznie na nie.
Zgodnie z litewskim prawem napis w języku litewskim nie może być mniejszy niż w obcym języku, dotyczy to branży turystycznej na przykład. Jak Litwa długa i szeroka wiszą więc napisy viešbutis, tylko jaki cudzoziemiec to zrozumie? Obok viešbutis wisi więc hotel, ale że nie może być większy to często jest pogrubiony, podkreślony albo w bardziej rzucającym się w oczy kolorze. Jakoś absurdalne prawo obchodzić trzeba.
Biorąc pod uwagę odrzucenie przez sejm poprawek o podwójnym nazewnictwie, a także stwierdzenie premiera, że zgody na polskie napisy nie będzie, należy poważnie przyjrzeć się obecności AWPL w rządzie. Rozumiem, że stanowisko ministra energetyki i kilku wiceministrów jest niesamowitym osiągnięciem. Trwanie w koalicji, na czele której stoi człowiek przeciwny polskim postulatom (mimo wpisania ich do programu rządowego!) wydaje się jednak bezsensowne.
AWPL z koalicjantami nie łączy prawie nic. Różnią się w podejściu do spraw mniejszości, w kwestiach światopoglądowych jak aborcja czy nauka religii w szkołach, gospodarczych jak przyjęcie euro czy budowa atomówki, a także polityki zagranicznej - podejście wobec Rosji i wydarzeń na Ukrainie. Jedynym punktem wspólnym zdają się być tylko biomasy. Pozostanie AWPL w koalicji będzie nie tylko źle świadczyć o samej partii, ale też o elektoracie AWPL.
poniedziałek, 14 lipca 2014
Wilno Jasienicy i Remera
Tęsknię już za Wilnem, chociaż jeszcze z niego nie wyjechałam. Po części pewnie dlatego, że przeprowadzam się do Warszawy, przy której Wilno jest małym, przyjemnym, prowincjonalnym miastem. Choć recytowałam w szkole Mickiewicza i Słowackiego, Wilno polubiłam dzięki Jasienicy i Remerowi.
Miasto, w którym Jasienica skończył historię siłą rzeczy musi pociągać. Jerzy Remer jest raczej mało znany. Był polskim historykiem i konserwatorem zabytków. Jest niemalże czczony przez nas, przewodników po Toruniu, gdzie trafił po wojnie. Napisał najlepszy przewodnik po tym mieście, dzisiaj to swoista biblia. Remer jako konserwator zabytków pracował w Wilnie przed wojną i również o tym mieście napisał książkę. Chłonie się ją prawie jednym tchem, choć siłą rzeczy jest zupełnie nieaktualna. Przypomina jednak historię Wilna, którego dziś już praktycznie nie ma. Wilna miasta zakonów i zgromadzeń. Dziś to opuszczone i zamknięte na cztery spusty budowle. Jeśli nawet kościół ocalał i funkcjonuje jak np. św. Ducha to mieszczące się na jego tyłach pozostałości klasztoru popadają w ruinę.
To już ostatnie tygodnie mieszkania na starówce. Klnę potwornie, bo codziennie muszę wysłuchiwać grajków ulicznych i tych kilku melodii, których nauczyli się grać. Turyści przelewają się pod moim oknem robiąc sobie regularnie zdjęcia przed witryną z wełnianymi owcami.
Od kiedy jestem mamą nie chodzę już do kawiarni, przypadkowe rozmowy ograniczam do matek w parku. Jest mniej ciekawie, ale odbijam sobie podsłuchując wszelkiej maści Polaków.
Będę tęsknić za Wilnem jak za rodziną, do której chce się wpaść na kawę i uciec tuż po niej.
Miasto, w którym Jasienica skończył historię siłą rzeczy musi pociągać. Jerzy Remer jest raczej mało znany. Był polskim historykiem i konserwatorem zabytków. Jest niemalże czczony przez nas, przewodników po Toruniu, gdzie trafił po wojnie. Napisał najlepszy przewodnik po tym mieście, dzisiaj to swoista biblia. Remer jako konserwator zabytków pracował w Wilnie przed wojną i również o tym mieście napisał książkę. Chłonie się ją prawie jednym tchem, choć siłą rzeczy jest zupełnie nieaktualna. Przypomina jednak historię Wilna, którego dziś już praktycznie nie ma. Wilna miasta zakonów i zgromadzeń. Dziś to opuszczone i zamknięte na cztery spusty budowle. Jeśli nawet kościół ocalał i funkcjonuje jak np. św. Ducha to mieszczące się na jego tyłach pozostałości klasztoru popadają w ruinę.
To już ostatnie tygodnie mieszkania na starówce. Klnę potwornie, bo codziennie muszę wysłuchiwać grajków ulicznych i tych kilku melodii, których nauczyli się grać. Turyści przelewają się pod moim oknem robiąc sobie regularnie zdjęcia przed witryną z wełnianymi owcami.
Od kiedy jestem mamą nie chodzę już do kawiarni, przypadkowe rozmowy ograniczam do matek w parku. Jest mniej ciekawie, ale odbijam sobie podsłuchując wszelkiej maści Polaków.
Będę tęsknić za Wilnem jak za rodziną, do której chce się wpaść na kawę i uciec tuż po niej.
poniedziałek, 30 czerwca 2014
Czas na zmiany
W sierpniu miną cztery lata od kiedy mieszkam w Wilnie, sierpień będzie też moim ostatnim miesiącem w tym mieście. Czas na zmiany i na powrót do Warszawy.
Przez najbliższe tygodnie będę się w jakiś sposób rozliczać z Litwą mając w końcu odwagę pisać o pewnych sprawach wprost.
Cztery lata to bardzo długo, choć dziś jak o tym myślę to jakoś to do mnie nie dociera. Przez ten czas poznałam parę ciekawych osób i trochę więcej mniej ciekawych. Zwiedziłam nie tylko Litwę, Łotwę, Estonię i obwód kaliningradzki, ale też zahaczyłam o Mińsk, Helsinki czy Petersburg.
Litwa wepchnęła mnie w dziennikarstwo. Choć o wielu sprawach nie pisałam to udało mi się porozmawiać z przedwojennym pokoleniem Litwinów, zbadać przeszłość litewskiego strażnika Auschwitz czy też porozmawiać z członkiem łotewskiego Legionu SS. Dwa razy relacjonowałam wybory w Gruzji. Do Tbilisi zawsze leciałam z własnego wyboru i na własny koszt, w czasie ostatnich wyborów prezydenckich byłam nawet w ciąży.
W dzisiejszym świecie wszystkim nam jest łatwiej, także dziennikarzom. Internet dostarcza informacji praktycznie na każdy temat, tak nam się przynajmniej wydaje. Jakiś czas temu, kiedy pracowałam jeszcze klasycznie za biurkiem działu gospodarczego budując Wyborcza.biz, wyraziłam chęci napisania tekstu o wyborach w Gruzji. Redakcja wyborcza.pl się zgodziła, ale nigdy tekstu nie dostała. Wszystkie agencje miały już noty, wystarczyło pisać, ale nie mogłam. Ślęczałam na stronach gruzińskich i szukałam czegoś "więcej", bo zawsze coś więcej jest.
Kiedy Gruzińskie Marzenie wygrało wybory parlamentarne w Gruzji, Iwaniszwili zwołał konferencję prasową. PAP podał krótką notę na temat zobowiązań jakich podejmuje się Iwaniszwili. Tymczasem najciekawsza tego dnia była jego postawa, zaskoczenie, brak programu, brak nawet przygotowania jakim jest dobry tłumacz na konferencji prasowej, brak wiedzy jak rozmawiać z dziennikarzami, brak obycia, to jak zbeształ dziennikarkę Bloomberga itd.
Bycie na miejscu zawsze daje przewagę i satysfakcję, nawet w przypadku takich wydarzeń jak protesty Polaków na Litwie. Bo tak samo ważne jak postulaty są ważne i wypowiedzi uczestników, i takie szczegóły jak wspólna modlitwa protestujących.
Przez te cztery lata na Litwie nie tylko dowiedziałam się sporo o miejscowych Polakach i Litwinach, ale też tego jak w zasadzie niewiele się od siebie różnią, za to sporo ode mnie.
Cztery lata to bardzo długo, choć dziś jak o tym myślę to jakoś to do mnie nie dociera. Przez ten czas poznałam parę ciekawych osób i trochę więcej mniej ciekawych. Zwiedziłam nie tylko Litwę, Łotwę, Estonię i obwód kaliningradzki, ale też zahaczyłam o Mińsk, Helsinki czy Petersburg.
Litwa wepchnęła mnie w dziennikarstwo. Choć o wielu sprawach nie pisałam to udało mi się porozmawiać z przedwojennym pokoleniem Litwinów, zbadać przeszłość litewskiego strażnika Auschwitz czy też porozmawiać z członkiem łotewskiego Legionu SS. Dwa razy relacjonowałam wybory w Gruzji. Do Tbilisi zawsze leciałam z własnego wyboru i na własny koszt, w czasie ostatnich wyborów prezydenckich byłam nawet w ciąży.
W dzisiejszym świecie wszystkim nam jest łatwiej, także dziennikarzom. Internet dostarcza informacji praktycznie na każdy temat, tak nam się przynajmniej wydaje. Jakiś czas temu, kiedy pracowałam jeszcze klasycznie za biurkiem działu gospodarczego budując Wyborcza.biz, wyraziłam chęci napisania tekstu o wyborach w Gruzji. Redakcja wyborcza.pl się zgodziła, ale nigdy tekstu nie dostała. Wszystkie agencje miały już noty, wystarczyło pisać, ale nie mogłam. Ślęczałam na stronach gruzińskich i szukałam czegoś "więcej", bo zawsze coś więcej jest.
Kiedy Gruzińskie Marzenie wygrało wybory parlamentarne w Gruzji, Iwaniszwili zwołał konferencję prasową. PAP podał krótką notę na temat zobowiązań jakich podejmuje się Iwaniszwili. Tymczasem najciekawsza tego dnia była jego postawa, zaskoczenie, brak programu, brak nawet przygotowania jakim jest dobry tłumacz na konferencji prasowej, brak wiedzy jak rozmawiać z dziennikarzami, brak obycia, to jak zbeształ dziennikarkę Bloomberga itd.
Bycie na miejscu zawsze daje przewagę i satysfakcję, nawet w przypadku takich wydarzeń jak protesty Polaków na Litwie. Bo tak samo ważne jak postulaty są ważne i wypowiedzi uczestników, i takie szczegóły jak wspólna modlitwa protestujących.
Przez te cztery lata na Litwie nie tylko dowiedziałam się sporo o miejscowych Polakach i Litwinach, ale też tego jak w zasadzie niewiele się od siebie różnią, za to sporo ode mnie.
sobota, 14 czerwca 2014
Na Litwie znowu powrócił temat karmienia piersią w miejscach publicznych. Już trzy lata temu "Lietuvos Rytas" opisał sytuację, kiedy ochrona centrum handlowego stwierdziła, że matka karmiąca czteromiesięczną córkę zachowuje się "niemoralnie", a kobieta w takiej sytuacji wygląda "nieestetycznie".
Dużo czasu spędzam ostatnio w parku, jak tu mawiają najładniejszym w Wilnie, czyli Ogrodzie Bernardyńskim. Spotykam tam głównie młodych rodziców, przede wszystkim mamy z małymi pociechami. Niektóre z nich karmią piersią, siedząc na ławce lub po prostu rozkładając się na trawie. Patrząc na nie doszłam do wniosku, że problem zniknął.
Niestety parę dni temu trafiłam na list czytelniczki portalu internetowego. Matka dwójki dzieci (!) napisała oburzona, że widziała w parku kobietę karmiącą piersią. Jej dwaj synowie (chyba 11 i 9 lat) stali zawstydzeni, a ona nie wiedziała co ma im powiedzieć...
Dyskusja wróciła. Nawet eksperci tłumaczący, że karmienie piersią to nie ekshibicjonizm a odpowiedź na głód dziecka, tu nic nie dają. Widać to po komentarzach w internecie, ale i z rozmów z przypadkowymi osobami na Litwie. Matka karmiąca, skoro już musi, powinna się schować w krzakach.
Wiem, że problem nie dotyczy tylko Litwy. Także w Polsce bywają różne reakcje. Zdaje też sobie sprawę, że mogą mieć Państwo różny pogląd na tę sprawę, a że problem dotyczy mnie niejako osobiście, więc czuję się zmuszona zabrać głos w tej sprawie.
Pokarm matki jest najzdrowszą z opcji dla malucha. Przez pierwsze pół roku dziecko karmi się wyłącznie w ten sposób. Kiedy maluch chce jeść, głód często skręca mu boleśnie brzuszek. Nie można mu powiedzieć: poczekaj, dostaniesz jeść jak będziemy w domu, za godzinę. Z reguły szkraba karmi się co trzy godziny, ale to tylko podręcznikowe schematy. Czasem malec głodnieje zaledwie godzinę po karmieniu. Nie można jego apetytu wpasować w żadne ramy, szczególnie latem.
Niewiele mam ma ten komfort, by wszelkie sprawy jak sklep, urząd czy park móc załatwić w ciągu teoretycznie dwóch godzin między karmieniami. Karmienie w miejscu publicznym wcale nie jest tak komfortowe jak się wielu osobom wydaje. Nie napiszę wszystkie, bo pewnie są wyjątki, ale raczej mało kobiet spieszy się z publicznym karmieniem. Bo to jest właśnie karmienie, a nie wystawianie piersi na widok publiczny. Głównie dlatego, że cały czas myśli czy ktoś zaraz nie podejdzie i nie zrobi awantury. Karmienie dziecka nie jest "nieestetyczne" czy "niemoralne".
Ciągle powtarza się jak mało rodzi się dziś dzieci. Problem w tym, że zarówno na Litwie, jak i w Polsce często, nie lubi się matek. Krzywo patrzy się na kobiety karmiące w miejscach publicznych, na matki z dziećmi w kolejkach, w urzędach. Wysokie chodniki, brak podjazdów dla wózków czy zepsute windy, to wszystko jest tego przejawem. O matkach nie myślą nawet sprzedawcy. Dziś już chyba tylko osiedlowe sklepiki są miejscami bez głośnej muzyki. W galeriach handlowych aż huczy. To nie jest przyjemne miejsce dla dziecka.
Oczywiście generalizuję. Choć przyznaję, że jak zdarzy się miły gest z czyjeś strony, to się zastanawiam co rozpylili w powietrzu.
Na Litwie przeszłam już wiele. Od tych nieprzyjemnych sytuacji jak regularna walka, że wychodzący z windy ma pierwszeństwo. Tu nawet wózek nie jest argumentem. Ludzie pchają się prawie zawsze bez wypuszczania wysiadających. Po miłe gesty jak pani na poczcie, która wyszła zza wielkiej lady by otworzyć mi drzwi. Kończąc na absurdalnych jak supermarket tuż przed zamknięciem, wszystkie kasy puste, ale panie po kolei odsyłały mnie do kasy nr 2, bo to jest kasa pierwszeństwa dla osób z dziećmi. Przy kasie nr 2 oczywiście musiałam czekać...
Tak, takie sytuacje zdarzają się na pewno w wielu krajach. Muszę to dodać, bo na Litwie bardzo dosłownie odczytuje się ... wszystko. Dlatego wracając do tematu. Kiedy zobaczą Państwo kobietę karmiącą piersią to proszę nie zwracać uwagi, a jeśli to Państwo mimo wszystko przeszkadza. To jest na to sposób:
Zaczerpnięte z Mouths of Mums.
Dużo czasu spędzam ostatnio w parku, jak tu mawiają najładniejszym w Wilnie, czyli Ogrodzie Bernardyńskim. Spotykam tam głównie młodych rodziców, przede wszystkim mamy z małymi pociechami. Niektóre z nich karmią piersią, siedząc na ławce lub po prostu rozkładając się na trawie. Patrząc na nie doszłam do wniosku, że problem zniknął.
Niestety parę dni temu trafiłam na list czytelniczki portalu internetowego. Matka dwójki dzieci (!) napisała oburzona, że widziała w parku kobietę karmiącą piersią. Jej dwaj synowie (chyba 11 i 9 lat) stali zawstydzeni, a ona nie wiedziała co ma im powiedzieć...
Dyskusja wróciła. Nawet eksperci tłumaczący, że karmienie piersią to nie ekshibicjonizm a odpowiedź na głód dziecka, tu nic nie dają. Widać to po komentarzach w internecie, ale i z rozmów z przypadkowymi osobami na Litwie. Matka karmiąca, skoro już musi, powinna się schować w krzakach.
Wiem, że problem nie dotyczy tylko Litwy. Także w Polsce bywają różne reakcje. Zdaje też sobie sprawę, że mogą mieć Państwo różny pogląd na tę sprawę, a że problem dotyczy mnie niejako osobiście, więc czuję się zmuszona zabrać głos w tej sprawie.
Pokarm matki jest najzdrowszą z opcji dla malucha. Przez pierwsze pół roku dziecko karmi się wyłącznie w ten sposób. Kiedy maluch chce jeść, głód często skręca mu boleśnie brzuszek. Nie można mu powiedzieć: poczekaj, dostaniesz jeść jak będziemy w domu, za godzinę. Z reguły szkraba karmi się co trzy godziny, ale to tylko podręcznikowe schematy. Czasem malec głodnieje zaledwie godzinę po karmieniu. Nie można jego apetytu wpasować w żadne ramy, szczególnie latem.
Niewiele mam ma ten komfort, by wszelkie sprawy jak sklep, urząd czy park móc załatwić w ciągu teoretycznie dwóch godzin między karmieniami. Karmienie w miejscu publicznym wcale nie jest tak komfortowe jak się wielu osobom wydaje. Nie napiszę wszystkie, bo pewnie są wyjątki, ale raczej mało kobiet spieszy się z publicznym karmieniem. Bo to jest właśnie karmienie, a nie wystawianie piersi na widok publiczny. Głównie dlatego, że cały czas myśli czy ktoś zaraz nie podejdzie i nie zrobi awantury. Karmienie dziecka nie jest "nieestetyczne" czy "niemoralne".
Ciągle powtarza się jak mało rodzi się dziś dzieci. Problem w tym, że zarówno na Litwie, jak i w Polsce często, nie lubi się matek. Krzywo patrzy się na kobiety karmiące w miejscach publicznych, na matki z dziećmi w kolejkach, w urzędach. Wysokie chodniki, brak podjazdów dla wózków czy zepsute windy, to wszystko jest tego przejawem. O matkach nie myślą nawet sprzedawcy. Dziś już chyba tylko osiedlowe sklepiki są miejscami bez głośnej muzyki. W galeriach handlowych aż huczy. To nie jest przyjemne miejsce dla dziecka.
Oczywiście generalizuję. Choć przyznaję, że jak zdarzy się miły gest z czyjeś strony, to się zastanawiam co rozpylili w powietrzu.
Na Litwie przeszłam już wiele. Od tych nieprzyjemnych sytuacji jak regularna walka, że wychodzący z windy ma pierwszeństwo. Tu nawet wózek nie jest argumentem. Ludzie pchają się prawie zawsze bez wypuszczania wysiadających. Po miłe gesty jak pani na poczcie, która wyszła zza wielkiej lady by otworzyć mi drzwi. Kończąc na absurdalnych jak supermarket tuż przed zamknięciem, wszystkie kasy puste, ale panie po kolei odsyłały mnie do kasy nr 2, bo to jest kasa pierwszeństwa dla osób z dziećmi. Przy kasie nr 2 oczywiście musiałam czekać...
Tak, takie sytuacje zdarzają się na pewno w wielu krajach. Muszę to dodać, bo na Litwie bardzo dosłownie odczytuje się ... wszystko. Dlatego wracając do tematu. Kiedy zobaczą Państwo kobietę karmiącą piersią to proszę nie zwracać uwagi, a jeśli to Państwo mimo wszystko przeszkadza. To jest na to sposób:
Zaczerpnięte z Mouths of Mums.
piątek, 13 czerwca 2014
Grybauskaite rozdaje karty
Trudno to opisać w 140 znakach Twittera, a warto, bo absurdalność sytuacji powala.
Prezydent Litwy oznajmiła, że dostała od służb specjalnych listę podejrzanych wiceministrów, dziewięciu z pięciu ministerstw. Zarzuty dotyczą między innymi ponoć kupowania głosów czy konfliktu interesów. Wiceministrowie są na stanowiskach od czasu wyborów w 2012 roku. Jednak dopiero po majowych wyborach prezydenckich, po których zgodnie z konstytucją rozwiązuje się rząd i nowy (patrz tu stary) prezydent powołuje gabinet ministrów ponownie, służby przedstawiły raport. Grybauskaite ogłosiła: jeśli wiceministrowie nie stracą stołków, z teką pożegnają się ich przełożeni. Ani słowa o ponoszeniu odpowiedzialności za owe podejrzane czyny.
Premier twierdzi, że politycy powinni sami dochodzić swoich praw. Jeśli dany wiceminister czuje się pokrzywdzony powinien wystąpić do sądu albo po prostu podać się do dymisji. Premier dowodów winy urzędników nie ma, ale jak twierdzi, nie zdziwiłby się, gdyby któryś coś przeskrobał... Tak, mówi o własnym rządzie.
Takie rządy na Litwie.
Głosem rozsądku wydaje się więc tu Paksas mówiący, że jeśli są podejrzenia to należy wszcząć dochodzenie. Sprawa jasna.
Tymczasem jest jakiś raport, jakieś zarzuty, lista, która "przecieka" do mediów" i obok społeczeństwo, którego nikt nie informuje. No bo po co.
Więcej na ten temat w sobotę w audycji "Szósty dzień tygodnia". Do posłuchania online tu, o godz. 9.00 polskiego czasu (10.00) litewskiego.
Prezydent Litwy oznajmiła, że dostała od służb specjalnych listę podejrzanych wiceministrów, dziewięciu z pięciu ministerstw. Zarzuty dotyczą między innymi ponoć kupowania głosów czy konfliktu interesów. Wiceministrowie są na stanowiskach od czasu wyborów w 2012 roku. Jednak dopiero po majowych wyborach prezydenckich, po których zgodnie z konstytucją rozwiązuje się rząd i nowy (patrz tu stary) prezydent powołuje gabinet ministrów ponownie, służby przedstawiły raport. Grybauskaite ogłosiła: jeśli wiceministrowie nie stracą stołków, z teką pożegnają się ich przełożeni. Ani słowa o ponoszeniu odpowiedzialności za owe podejrzane czyny.
Premier twierdzi, że politycy powinni sami dochodzić swoich praw. Jeśli dany wiceminister czuje się pokrzywdzony powinien wystąpić do sądu albo po prostu podać się do dymisji. Premier dowodów winy urzędników nie ma, ale jak twierdzi, nie zdziwiłby się, gdyby któryś coś przeskrobał... Tak, mówi o własnym rządzie.
Takie rządy na Litwie.
Głosem rozsądku wydaje się więc tu Paksas mówiący, że jeśli są podejrzenia to należy wszcząć dochodzenie. Sprawa jasna.
Tymczasem jest jakiś raport, jakieś zarzuty, lista, która "przecieka" do mediów" i obok społeczeństwo, którego nikt nie informuje. No bo po co.
Więcej na ten temat w sobotę w audycji "Szósty dzień tygodnia". Do posłuchania online tu, o godz. 9.00 polskiego czasu (10.00) litewskiego.
poniedziałek, 2 czerwca 2014
Piękny poniedziałek. Budzisz się i dowiadujesz, że dla co czwartego mieszkańca Litwy pochodzisz z wrogiego kraju. Nie znaczy to oczywiście, że Polska jest taka zła, ale że społeczeństwo litewskie ma zrobioną niezłą sieczkę z mózgu. Może też nie potrafi powiedzieć za dużo o innych państwach.
Jakoś "przypadkiem" najbardziej przyjazne oprócz Łotwy i Estonii są kraje skandynawskie i Finlandia, a nie na przykład Niemcy czy Francja. Widać hasła jak to Litwa powinna bratać się z Północą zapadają w pamięci. Ze Skandynawią na Litwie kojarzą mi się głównie banki i proszę mi wierzyć, nie są to dobre skojarzenia.
Polska to oczywiście głównie Tomaszewski i Sikorski, obaj nielubiani, i mniejszość, która zwykle czegoś chce. Przy okazji najnowszego sondażu Delfi należałoby jednak przypomnieć o zeszłorocznym raporcie "Polacy i Litwini". Valatka (z którym tym razem polemizować nie będę) pisał wtedy, że Litwini wiedzą o Polsce mniej niż o życiu na Marsie".
Inna Wileńszczyzna wspomina, że już jutro Dalia Grybauskaite i przewodnicząca parlamentu Loreta Graužinienė wybierają się do Polski na 25-lecie Wolności, że mógłby być to symboliczny początek zmian.
Może. Jest jednak mały problem. Przeglądając litewskie portale internetowe częściej widzę tytuły, że Grybauskaite jedzie do Warszawy spotkać się z Obamą, a nie świętować z Polską. Taki mały szczegół.
Jakoś "przypadkiem" najbardziej przyjazne oprócz Łotwy i Estonii są kraje skandynawskie i Finlandia, a nie na przykład Niemcy czy Francja. Widać hasła jak to Litwa powinna bratać się z Północą zapadają w pamięci. Ze Skandynawią na Litwie kojarzą mi się głównie banki i proszę mi wierzyć, nie są to dobre skojarzenia.
Polska to oczywiście głównie Tomaszewski i Sikorski, obaj nielubiani, i mniejszość, która zwykle czegoś chce. Przy okazji najnowszego sondażu Delfi należałoby jednak przypomnieć o zeszłorocznym raporcie "Polacy i Litwini". Valatka (z którym tym razem polemizować nie będę) pisał wtedy, że Litwini wiedzą o Polsce mniej niż o życiu na Marsie".
Inna Wileńszczyzna wspomina, że już jutro Dalia Grybauskaite i przewodnicząca parlamentu Loreta Graužinienė wybierają się do Polski na 25-lecie Wolności, że mógłby być to symboliczny początek zmian.
Może. Jest jednak mały problem. Przeglądając litewskie portale internetowe częściej widzę tytuły, że Grybauskaite jedzie do Warszawy spotkać się z Obamą, a nie świętować z Polską. Taki mały szczegół.
piątek, 30 maja 2014
Mało piszę
Nie jestem dobrą blogerką, wiem. Regularnością nie grzeszę. Zapewne oficjalnego bloga trzeba było założyć szybciej niż po prawie czterech latach na Litwie. Większość zdziwień i refleksji opisałam już wcześniej na "anonimowym" blogu, przypominającym gazetkę szkolną. Litwa zaskakiwała mnie bowiem nie raz, a to prohibicją 1 września, a to konkursem komisji języka litewskiego na najładniejszą nazwę firmy.
Pisałam jak pękła rura w środku zimy i miasto (patrz Polacy) rozdawało grzejniki elektryczne,
że warto zobaczyć jak wyglądają Troki z lotu ptaka albo trzeba pojechać do Nidy.
Było też: o gotyckim kościele na łące nad Niemnem,
o ciekawym projekcie muzycznym Vilnius Temperature,
całkiem sporo pisałam też o cmentarzach ,
o zakazie reklam Red Bulla ,
protestach Polaków ,
o odrębnej republice na przekór Polakom i Litwinom,
o tym jak na Litwie nie lubią kobiecych piersi
oraz cała masa innych tematów.
Dziś jeśli coś mi się wydaje ciekawe to od razu przychodzi refleksja, że pewnie tylko mi. Zresztą moje najnowsze postrzeganie Litwy związane jest w dużej mierze z doświadczeniami młodej matki. Są to zarówno takie prozaiczne sprawy jak problemy, żeby ktoś ustąpił pierwszeństwa, jak i wizyty u lekarza. Ostatnio na przykład dowiedziałam się, że za wizytę u specjalisty w szpitalu dziecięcym należy zapłacić równowartość 100 zł, mimo ubezpieczenia. Pani w rejestracji nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Było jak zawsze: bo tak. Może podczas wizyty wyjaśni się co i jak, ale wątpię.
Pisałam jak pękła rura w środku zimy i miasto (patrz Polacy) rozdawało grzejniki elektryczne,
że warto zobaczyć jak wyglądają Troki z lotu ptaka albo trzeba pojechać do Nidy.
Było też: o gotyckim kościele na łące nad Niemnem,
o ciekawym projekcie muzycznym Vilnius Temperature,
całkiem sporo pisałam też o cmentarzach ,
o zakazie reklam Red Bulla ,
protestach Polaków ,
o odrębnej republice na przekór Polakom i Litwinom,
o tym jak na Litwie nie lubią kobiecych piersi
oraz cała masa innych tematów.
Dziś jeśli coś mi się wydaje ciekawe to od razu przychodzi refleksja, że pewnie tylko mi. Zresztą moje najnowsze postrzeganie Litwy związane jest w dużej mierze z doświadczeniami młodej matki. Są to zarówno takie prozaiczne sprawy jak problemy, żeby ktoś ustąpił pierwszeństwa, jak i wizyty u lekarza. Ostatnio na przykład dowiedziałam się, że za wizytę u specjalisty w szpitalu dziecięcym należy zapłacić równowartość 100 zł, mimo ubezpieczenia. Pani w rejestracji nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Było jak zawsze: bo tak. Może podczas wizyty wyjaśni się co i jak, ale wątpię.
czwartek, 15 maja 2014
piątek, 9 maja 2014
Prorosyjski lider Polaków na Litwie
Za każdym razem kiedy lider polskiej partii na Litwie mówi, że nie widzi zagrożenia ze strony Rosji mam nadzieję, że to tylko lekkomyślność. Jednak uroczystości z okazji 9 maja, w których udział brali nie tylko rosyjscy wojskowi i dyplomaci czy Walerij Iwanow (były lider "Jedinstwa", który na zeszłorocznych obchodach trzymał portret Stalina powtarzając, że dyktator oswobodził przecież Litwę od faszyzmu), ale także Waldemar Tomaszewski, przelały kielich.
Bo jak daleko można się posunąć walcząc o rosyjski elektorat? Nieważne jaką wstążkę sobie przypiął.
Czytam komentarze pod tekstem na zw.lt (link powyżej) i utwierdzam się w przekonaniu, że wielu Polaków na Litwie nie dojrzy w tym zachowaniu niczego nagannego. Że powtórzą jak Tomaszewski za Moskwą, że jak ktoś jest przeciw świętowaniu 9 maja to popiera faszyzm. Tak, bo przecież jak głosi kremlowska propaganda, Rosjanie i dziś na Ukrainie walczą z faszyzmem... Sam Tomaszewski wielokrotnie podważał legalność rządu na Ukrainie powołując się na demokrację i konieczność przeprowadzenia wyborów.
Są granice, których nawet podczas kampanii wyborczej nie powinno się przekraczać.
-------
Niestety moje obawy się potwierdziły. Goszcząc dziś w audycji "Szósty dzień tygodnia" w radiu Znad Wilii usłyszałam z ust pana Artura Ludkowskiego, radnego oraz dyrektora Domu Polskiego w Wilnie, że uroczystości 9 maja są niepotrzebnie upolityczniane, także przez media. Twierdzi on, że w geście Tomaszewskiego nie było niczego niewłaściwego.
Inny gość, Walenty Wojniłło z Wilnoteki.lt z kolei zauważył, że Tomaszewski ma równocześnie problem z uczestniczeniem w takich uroczystościach jak rocznica pacyfikacji wsi Koniuchy (29 stycznia 1944 r. partyzanci sowieccy zamordowali kilkudziesięciu mieszkańców wsi, także dzieci).
Bo jak daleko można się posunąć walcząc o rosyjski elektorat? Nieważne jaką wstążkę sobie przypiął.
Czytam komentarze pod tekstem na zw.lt (link powyżej) i utwierdzam się w przekonaniu, że wielu Polaków na Litwie nie dojrzy w tym zachowaniu niczego nagannego. Że powtórzą jak Tomaszewski za Moskwą, że jak ktoś jest przeciw świętowaniu 9 maja to popiera faszyzm. Tak, bo przecież jak głosi kremlowska propaganda, Rosjanie i dziś na Ukrainie walczą z faszyzmem... Sam Tomaszewski wielokrotnie podważał legalność rządu na Ukrainie powołując się na demokrację i konieczność przeprowadzenia wyborów.
Są granice, których nawet podczas kampanii wyborczej nie powinno się przekraczać.
-------
Niestety moje obawy się potwierdziły. Goszcząc dziś w audycji "Szósty dzień tygodnia" w radiu Znad Wilii usłyszałam z ust pana Artura Ludkowskiego, radnego oraz dyrektora Domu Polskiego w Wilnie, że uroczystości 9 maja są niepotrzebnie upolityczniane, także przez media. Twierdzi on, że w geście Tomaszewskiego nie było niczego niewłaściwego.
Inny gość, Walenty Wojniłło z Wilnoteki.lt z kolei zauważył, że Tomaszewski ma równocześnie problem z uczestniczeniem w takich uroczystościach jak rocznica pacyfikacji wsi Koniuchy (29 stycznia 1944 r. partyzanci sowieccy zamordowali kilkudziesięciu mieszkańców wsi, także dzieci).
środa, 1 stycznia 2014
Rok 2013
Koniec roku zmobilizował co niektórych do podsumowania relacji polsko-litewskich. Chcąc nie chcąc wypada dorzucić swoje trzy grosze.
Jerzy Haszczyński napisał na łamach "Rzeczpospolitej", że relacje na linii Warszawa-Wilno znowu uległy pogorszeniu. Ośmielę się stwierdzić, że nie zdążyły się nawet polepszyć. Od lat tkwią w tym samym punkcie i bynajmniej nic się nie zmieniło po ostatnich wyborach parlamentarnych.
Kiedy Akcja Wyborcza Polaków na Litwie stworzyła własną frakcję w parlamencie i weszła w skład koalicji rządzącej, wszyscy pisaliśmy o nadziei. Nadziei na nowe otwarcie, zmiany i poprawę relacji. Przesadziliśmy.
W minionym roku tak ważne kwestie dla Polaków jak zwrot ziemi czy ustawa o mniejszościach nie zostały rozwiązane. Gorzej, zmniejszono choćby ulgi dla maturzystów.
Mówi się, że prezydencja Litwy była szansą na poprawę relacji. Nie do końca. W kwestiach międzynarodowych Wilno z Warszawą się przecież zwykle zgadza. Oba kraje potrafią trzymać jedną linię jeśli chodzi o Gruzję czy Ukrainę, a kiedy Rosja wypowiedziała ostatnio wojnę Litwie to nawet prezydent Grybauskaite bez zbędnych komentarzy pojawiła się na Dniu Niepodległości w Warszawie. Kością niezgody, przemilczaną tylko podczas prezydencji, pozostały kwestie mniejszości. Tu się generalnie nic nie zmienia.
Nie zgodzę się jednak, że brak postępu w tej kwestii wynika z czystej niechęci wobec Polaków czy innych narodowości. Owszem, na Litwie mniejszości liczą się zwykle, kiedy mowa o liczbie ludności. Kiedy Litwin mówi "są nas tylko trzy miliony", wtedy ponad 200 tys. Polaków zalicza się do owego "my". Kiedy jednak mowa o prawach owych 6 proc. społeczeństwa...jest już problem. Prawa mniejszości nie są respektowane jednak też z innych względów.
"Najbardziej nie podoba mi się to, że Litwa bardzo szybko podpisuje wszelkie konwencje i dyrektywy, bo wtedy wyglądamy dobrze na arenie międzynarodowej. Ale później staramy się na wszelkie sposoby nie wywiązywać się z zobowiązań. Są przyjmowane poprawki do ustaw, które nie są zgodne z wymogami dyrektyw oraz konwencji” mówiła w październiku Aušrinė Burneikienė, której stanowisko Radio znad Wilii tłumaczy jako kontroler ds. Równych Możliwości. „W ten sposób ośmieszamy się i nie odpowiadamy wymogom demokratycznego państwa”, wyjaśniała. Coś w tym jest. Do tego bardzo często w litewskim parlamencie widać brak ciągłości między poszczególnymi rządami, widać to w kontekście wydobycia gazu łupkowego czy nowej atomówki.
Nawet kiedy już propozycja ustawy o mniejszościach pojawiła się w parlamencie (przedstawiona przez rząd) to konserwatyści wyskoczyli z projektem, który nawet nie spełniał norm międzynarodowych. Ot tak, a co. Szef konserwatystów, były premier Kubilius jeszcze jako szef rządu mówił, że nie widzi chociażby problemu z oryginalną pisownią nazwisk (tak, wiem, politykował), teraz walczy z dwujęzycznymi tabliczkami na domach jak z diabłem.
Męczące to. Za parę miesięcy wybory do europarlamentu i prezydenckie. Z góry można przewidzieć jak będzie wyglądać kampania, do czego odwoła się AWPL lub jak konserwatyści powrócą do rzekomej wizyty polskiej partii w Moskwie oraz jak letni pozostaną socjaldemokraci.
Jerzy Haszczyński napisał na łamach "Rzeczpospolitej", że relacje na linii Warszawa-Wilno znowu uległy pogorszeniu. Ośmielę się stwierdzić, że nie zdążyły się nawet polepszyć. Od lat tkwią w tym samym punkcie i bynajmniej nic się nie zmieniło po ostatnich wyborach parlamentarnych.
Kiedy Akcja Wyborcza Polaków na Litwie stworzyła własną frakcję w parlamencie i weszła w skład koalicji rządzącej, wszyscy pisaliśmy o nadziei. Nadziei na nowe otwarcie, zmiany i poprawę relacji. Przesadziliśmy.
W minionym roku tak ważne kwestie dla Polaków jak zwrot ziemi czy ustawa o mniejszościach nie zostały rozwiązane. Gorzej, zmniejszono choćby ulgi dla maturzystów.
Mówi się, że prezydencja Litwy była szansą na poprawę relacji. Nie do końca. W kwestiach międzynarodowych Wilno z Warszawą się przecież zwykle zgadza. Oba kraje potrafią trzymać jedną linię jeśli chodzi o Gruzję czy Ukrainę, a kiedy Rosja wypowiedziała ostatnio wojnę Litwie to nawet prezydent Grybauskaite bez zbędnych komentarzy pojawiła się na Dniu Niepodległości w Warszawie. Kością niezgody, przemilczaną tylko podczas prezydencji, pozostały kwestie mniejszości. Tu się generalnie nic nie zmienia.
Nie zgodzę się jednak, że brak postępu w tej kwestii wynika z czystej niechęci wobec Polaków czy innych narodowości. Owszem, na Litwie mniejszości liczą się zwykle, kiedy mowa o liczbie ludności. Kiedy Litwin mówi "są nas tylko trzy miliony", wtedy ponad 200 tys. Polaków zalicza się do owego "my". Kiedy jednak mowa o prawach owych 6 proc. społeczeństwa...jest już problem. Prawa mniejszości nie są respektowane jednak też z innych względów.
"Najbardziej nie podoba mi się to, że Litwa bardzo szybko podpisuje wszelkie konwencje i dyrektywy, bo wtedy wyglądamy dobrze na arenie międzynarodowej. Ale później staramy się na wszelkie sposoby nie wywiązywać się z zobowiązań. Są przyjmowane poprawki do ustaw, które nie są zgodne z wymogami dyrektyw oraz konwencji” mówiła w październiku Aušrinė Burneikienė, której stanowisko Radio znad Wilii tłumaczy jako kontroler ds. Równych Możliwości. „W ten sposób ośmieszamy się i nie odpowiadamy wymogom demokratycznego państwa”, wyjaśniała. Coś w tym jest. Do tego bardzo często w litewskim parlamencie widać brak ciągłości między poszczególnymi rządami, widać to w kontekście wydobycia gazu łupkowego czy nowej atomówki.
Nawet kiedy już propozycja ustawy o mniejszościach pojawiła się w parlamencie (przedstawiona przez rząd) to konserwatyści wyskoczyli z projektem, który nawet nie spełniał norm międzynarodowych. Ot tak, a co. Szef konserwatystów, były premier Kubilius jeszcze jako szef rządu mówił, że nie widzi chociażby problemu z oryginalną pisownią nazwisk (tak, wiem, politykował), teraz walczy z dwujęzycznymi tabliczkami na domach jak z diabłem.
Męczące to. Za parę miesięcy wybory do europarlamentu i prezydenckie. Z góry można przewidzieć jak będzie wyglądać kampania, do czego odwoła się AWPL lub jak konserwatyści powrócą do rzekomej wizyty polskiej partii w Moskwie oraz jak letni pozostaną socjaldemokraci.
Subskrybuj:
Posty (Atom)