wtorek, 29 lipca 2014

Gruzja i policja

Polka na Litwie...pisze o Gruzji. Jakoś tak jest, że pytana o tej kraj mogę opowiadać bez końca. Rzadko mam czas na pisanie na blogu, więc korzystam z tej chwili i z tego, że ktoś czytać akurat ma ochotę.

Coś o policji. Jedną z pierwszych rzeczy, która rzuciła nam się w oczy w styczniu 2008 roku w Tbilisi była gruzińska drogówka. Wyglądała jak rodem z amerykańskich filmów. Nie przez przypadek, za dolary amerykańskie ją stworzono. Była symbolem zmian, rewolucji róż Saakaszwilego. Trochę jednak złudnym.

Już na samym początku pobytu usłyszeliśmy od naszej organizacji goszczącej, że w razie jakichkolwiek kłopotów należy zwrócić się do drogówki, choćby chodziło tylko o pytanie o drogę.

W czasie tamtego pobytu w Gruzji właściwie nie miałam do czynienia z drogówką. Dopiero parę lat temu podróżując po kraju autem. Możliwość wypożyczenia samochodu nie była wtedy w Gruzji powszechnie znana. Cudzoziemcy wysiadający z auta z gruzińskimi tablicami, na dodatek kobieta, wzbudzała powszechne zainteresowanie. Mój mąż regularnie przy każdym tankowaniu musiał tłumaczyć skąd mamy auto. Nie były to przesłuchania. Po prostu obsługa czy przypadkowi klienci, policja, byli ciekawi.
Pewnego wieczoru błądziliśmy po Kutaisi. Wtedy to miasto nie było jeszcze tak oblegane z powodu lotniska. Problem w poruszaniu się autem polegał na tym, że część ulic zmieniała kierunek w zależności od pory dnia. Straciłam cierpliwość i wypchnęłam męża by zapytał policjantów o drogę do hotelu. Gruzini jak się można było spodziewać nawet nie próbowali tłumaczyć. Wsiedli do samochodu, włączyli sygnał i koguta i eskortowali nas do samego hotelu.

To jedno z przyjemniejszych doświadczeń. W gruzińskiej policji to nie drogówka jest jednak najważniejsza a śledczy. Ich jeszcze w 2008 roku reforma nie objęła.
Kiedy zrobiło się trochę cieplej zaczęliśmy korzystać z naszych wszystkich trzech pomieszczeń (patrz poprzedni wpis), a także nocować każdego, kto tego potrzebował. Nasza organizacja zajmowała się głównie organizowaniem tzw. szkoleń, więc potrzebujących zagranicznych gości nie brakowało.
Jednym z nich był Holender ze Szwecji. Johannes miał sześćdziesiąt parę lat (przynajmniej na tyle wyglądał), siwą kitkę i nakrycie głowy jakie kupują sobie turyści na Jamajce. Tak go zapamiętałam. Johannes przywiózł ze sobą praktycznie wszystko, także czajnik elektryczny, składaną lampkę, jedzenie czy wodę. Miał też stale przy sobie butelkę coca-coli, którą uzupełniał whisky.

Podczas wieczornego spaceru na twierdzę Narikalę Johannes został w tyle. Jako zawzięty turysta robił zdjęcie trzymając aparat fotograficzny na wyprostowanych rękach, daleko od siebie. W taki sposób go szybko stracił. Zanim zaczął krzyczeć złodziei już nie było. Zniknęli w labiryncie uliczek, ciągnących się jak na złość, pod górę. Zadzwoniliśmy do naszej szefowej i na policję.

To co działo się potem to jedna z ulubionych historii piwnych mojego męża. Odegrał w niej jedną z głównych ról, kiedy ja z resztą gości siedziałam w kawiarni, a potem już niecierpliwie czekałam w domu. Dlatego będzie to opowiadanie z drugiej ręki.
Pierwsza przyjechała drogówka. Policjanci z radiowozu zgarnęli trzy osoby: Johannesa, bo był poszkodowany; mojego męża (wtedy jeszcze nie męża), bo Johannes u nas mieszkał oraz koleżankę Anię, także zaproszoną na tzw. szkolenie. Zaletą Ani była znajomość języka rosyjskiego dużo lepsza niż nasza wtedy.
Cała trójka ściśnięta na tylnym siedzeniu auta opowiadała co się stało. Holender po angielsku, Ania tłumaczyła na rosyjski, policjanci słuchali. Po pewnym czasie przyjechał drugi samochód, cywilny. Okazało się, że co innego drogówka, patroluri, a co innego śledczy, panowie w czarnych skórach.
Nasza trójka zmieniła więc auto i opowiadanie zaczęło się od nowa. Sprawców ciągle nikt nie szukał. Śledczy po spisaniu zeznań zabrali za to całą trójkę na komisariat. Wprowadzono ich do gabinetu, gdzie na biurku leżał Aleksander, komisarz.
Aleksander przywitał się, wysłuchał o co chodzi, a potem spytał ile win są w stanie wypić, bo on trzy i właśnie wczoraj tyle wypił. Długotrwałe działanie wina zdradzał purpurowy kolor twarzy Aleksandra.
Anię posadzono na krześle, resztę na kanapie. Do gabinetu zaczęli się schodzić mężczyźni w czarnych golfach, skórzanych kamizelkach i wymiętych koszulach. Robili naszej trójce zdjęcia telefonami komórkowymi, pokazywali swoją broń, zakładali sobie nelsona i bardzo interesowali się kto Ani pozwolił samotnie przylecieć do Gruzji.
Czas mijał i nic się nie działo. Po jakiś dwóch godzinach, kiedy czas było opuszczać komisariat, okazało się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Aleksander wyjaśnił, że tu jest Gruzja i zeznania spisuje się po gruzińsku, a nie po rosyjsku. Potrzebny jest więc tłumacz, a takim rozwiązaniem komisariat nie dysponuje. Skoro tłumacza nie ma, nie było też pomysłu co dalej robić. Zgłoszenie jest, więc nie można już się wycofać, nie można też jednak złodziei szukać.

Nasza organizacja, której poświęcę jeszcze wpis, bo jest przyczyną, dla której EVS należy bardziej kontrolować, nie garnęła się z pomocą. Obie szefowe mówiące płynnie po angielsku nie chciały przyjechać na komisariat. Ostatecznie dotarła Maria, drobna studentka, która bała się przyjechać sama, więc towarzyszył jej chłopak.
Z tłumaczem można było rozpocząć przesłuchanie. Śledczych interesował wygląd złodziei: czy mieli ciemne włosy? To pytanie brzmi jednak w Gruzji, trzeba przyznać, dosyć zabawnie. Potem padło pytanie o wzrost i kiedy Johannes nie był w stanie odpowiedzieć, detektyw przykładał dłoń po kolei do swojego czoła, nosa i piersi oczekując na przytaknięcie Holendra.
Kiedy Aleksander usłyszał, że to pierwszy dzień Johannesa w Gruzji, a aparat był wart około 100 dolarów, uniósł się honorem. -Pojedziecie do tych swoich krajów i powiecie, że u nas kradną. Znaleźć ich... - zarządził.
I tak na komisariacie zaczęli się pojawiać nastoletni chłopcy. Wyglądało na to, że policjanci zgarniali ich po prostu z ulicy. Stawiali przed Johannesem i pytali czy to złodziej. On oczywiście nie był pewien i nie chciał nikogo wskazać. Usłyszał wtedy: powiedz, że to ten i będzie po sprawie. Trafi do więzienia i tyle. W ślad za nastolatkami na komisariacie zaczęli pojawiać się ich rodzice, robiło się coraz głośniej.

Po około trzech godzinach naszą trójkę wypuszczono. Śledczy obiecali zadzwonić, ale już nigdy się nie odezwali.

Niewiele było już później okazji do kontaktu z policjantami. W czasie ostatniego miesiąca zdarzyło mi się jednak co jakiś czas widywać jednego za sprawą koleżanki. Kiedyś podczas kolacji położył na stole nabity pistolet, rozsiadł się szeroko na krześle i rzekł: u mnie na dzielni możecie robić co wam się żywnie podoba. Wypił trochę wina i wsiadł za kierownicę.
W 2008 roku Saakaszwili nie zdążył jeszcze wytępić jazdy po spożyciu alkoholu. Kiedy podróżowałam po Gruzji autem trzy lata później za jazdę po pijanemu można było już stracić prawo jazdy. Obowiązku wyrabiania nowego bał się prawie każdy doświadczony kierowca.

Takie doświadczenia nauczyły mnie traktować z dystansem wszelkie reformy w Gruzji. Jako cudzoziemcy nie mieliśmy się czego bać, co innego Gruzini. Jeszcze w 2008 roku odwiedziłam dom poprawczy dla chłopców. Być może do takiego miejsca trafiłby złodziej lub niewinny o kradzież posądzony. To straszne miejsce, ale o tym może też jeszcze napiszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz